5 listopada 1865 roku
Eliza Orzeszkowa, 1867 rok. |
W ciszy wiejskiego zakątka Litwy, otoczona zupełnym milczeniem, patrzyłam przez okno na płynące w górze chmury jesienne i słuchałam wiatru, który przelatywał pod niebem, niosąc szum puszcz naszych, gdy — jakby głos z dalekiego świata — doszedł do mnie list Pana. Z prawdziwym wzruszeniem odczytałam jego wyrazy. — Któż zacnie myślący w kraju nie uznał i nie uczcił Pana zasługi? — i kogóż by nie wzruszył serdecznie mimowolny jęk drgający w Jego poważnym a smutnym słowie? Długą chwilę namyślałam się, czy mam przesłać Panu kilka słów z serca głębi. Obawiałam się narzucić korespondencję niezajmującą i mogącą tylko daremnie zająć czas Panu. Ale pobiegłam myślą w chwile przeszłości, gdym przy płomieniu kominka, w długie wieczory zimowe czytała Dwa światy, Chatę za wsią, Dziwadła itd., przypomniałam sobie, z jak miłym wrażeniem umysłowego zadowolnienia i sympatii dla redaktora brałam niegdyś do ręki Gazetę Polską, potem spojrzałam na smutny ustęp pisma Pana: "od blisko trzech lat więcej wyczerpałem siły niż całym może życiem dawniejszym" i — nie oparłam się chęci przesłania Jemu listem gorących wyrazów szacunku i podziału bratniego ręki uściśnienia.
Pseudonym pokrywa moje nazwisko — nigdy zapewne osobiście znać Pana nie będę, ale wiele dałabym za to — aby moje ubogie słowo mogło przynieść Panu choć króciuchną miłą chwilkę.
Tutaj — ciemno i smutno, pustka zaległa wokoło, tchnienie śmierci nas owiało i — czujemy — tylko bolesne konwulsje konania. Wiele by można o tym pisać — ale... ale... Czemu nie mam wyuczonej ptaszyny wschodniej, która by swobodnym lotem podniebnym przeniosła Panu moją kartkę!...
Jestem młoda. Rodziców nie mam ani braci, sióstr, nikogo krwią swego. Bardzo wcześnie wszedłszy w życie towarzyskie i samoistne niezupełnie byłam szczęśliwą — cierpiałam i rozmyślałam dojrzale wtedy, gdy moje rówienniczki bawiły się cackami dzieciństwa. W różnych przejściach życia praca umysłowa była mi pociechą, portem, zbawieniem.
Teraz wypadki krajowe i domowe osamotniły mię jeszcze bardziej. Wielu przyjaciół w mogiłach — lub w dalekich stronach wygnania; niektóre związki — ciążące — zerwałam sama. Byłam majętna; wśród społecznych przewrotów runął majątek, został mi tylko jeden cichy kątek litewski.
Wkoło ścian mojego domu szumią ciemne lasy sosnowe z jednej strony — na krańcu widnokręgu drga promykiem srebrny krzyżyk znad mogiły mojego ojca, którego nie znałam. Tutaj wśród trosk materialnych, tęsknoty i obaw o przyszłość mieszkam samotna jak zaklęta księżniczka z bajki. I znowu pociechą moją, wsparciem praca i nauka.
Próbuję pisać, często myśli cisną się pod pióro niepowstrzymanym potokiem, w głowie roją się obrazy, rodzą i kształtują postacie — a w piersi jakoś dziwnie i dobrze, i smutno razem, że poza zdrojem tych myśli i poczuć świat otaczający znika, kona. Dawniej, to jest przed trzema i dwoma laty — rymowałam, teraz poważne idee i postacie rysują wyobraźnią moją w formach, których rymem ująć nie zdołam — piszę prozą.
Czym jest ta struna drgająca w mojej istocie? Czy fałszywym tonem źle utworzonego instrumentu instrumentu, czy może... może pierwszym akordem jakiej pieśni potężnej?... Trudno wydać sąd o sobie, boję się roić śmiałe nadzieje — ale boję się też i wątpić. — Zdaje się, że gdybym zwątpiła — nić jakaś nieokreślona, ale żywotna, boleśnie by mi pękła w piersi. — Tymczasem znikąd rady, wsparcia, zachęty. Z własnej samotnej pracy — i z sił własnego serca trzeba snuć moc, odwagę i wytrwałość.
Kiedy po raz pierwszy owiała mię miłość wiedzy, miałam lat siedemnaście. Życie gwarne, towarzyskie, huczało wkoło mnie, co ranek stroiłam się w nowe sukienki, kwiaty wplatałam we włosy i na lśniących posadzkach salonów mojego domu przyjmowałam, bawiłam tłumy. Wtedy — otoczona młodymi towarzyszkami — wśród szmeru słów pochlebnych — miałam nieraz chwile tęsknoty — za myślą samotną — za książką i nieraz wymykałam się spośród gości, aby w cichym i ustronnym pokoju ukradkiem kilka kart przebiec wzrokiem — w niebo popatrzeć i pomyśleć — pomyśleć — choćby krótko — choćby wreszcie bez celu — byle samotnie — byle cicho! Oprócz towarzyskiego życia — inne okoliczności — przeszkadzały mi w pracy — odrywały od nauki. Stałam w położeniu, w którym im wyżej mogłam się wznieść umysłem, tym nieszczęśliwszą być musiałam. — W ośmnastym roku zapytałam siebie stanowczo: jak mam żyć? czy mam myśleć, czy bawić się jak dziecko i pełzać jak robak?... W tym samym czasie czytałam Hamleta i jak Szekspirowski bohater spytałam siebie: być czy nie być?... W salonach gwar huczał — weteranija rzucała anatemy na książki zgubne dla kobiet, młodzież wabiła słowami uwielbień, dewotki nieumiejętne obmawiały m ą d r ą k o b i e t ę — a w głębi serca mojego zrodziła się stanowcza, nieodwołalna odpowiedź. Myśleć, uczyć się — pracować będę — coraz dalej — coraz wyżej, na szczyty wiedzy, ku zdrojom światła, choćby serce bolało, choćby ludzie kamieniami potępienia rzucili — dalej, dalej, dalej. — Z myślą tą żyję i teraz...
List miał być krótki; — dlaczego to wszystko napisałam Panu?... Szczegóły — od nieznajomej nie obchodzą. Ale w imię węzła łączącego wszystkich miłujących światło, w imię świętego braterstwa łączącego dusze łudzi — nie mogęż, choć nieznana, nazwać się — Pana młodszą, pokorną siostrą, nie mogęż poprzez przestrzeń wyciągnąć dłoń z uściskiem współczucia i po uścisk współczucia do brata mędrszego stokroć — ale zawsze — brata?...
Jeżeli znudziłam i utrudziłam Pana, niech mi przebaczonym to będzie dla szczerej sympatii, jaką zawsze miałam dla nie znajomej mi osobiście — ale zacnej i zasłużonej w literaturze Jego postaci.
Żegnam Pana słowem serdecznego życzenia lepszej, jaśniejszej doli — i upewnieniem, że na naszej zalanej łzami, spustoszonej Litwie są jednak ludzie, którzy z czcią i współczuciem serdecznym wspominają Jego imię.
Niech Pan przyjmie raz jeszcze powtórzone wyrazy najgłębszego szacunku, z jakim mam zaszczyt zostawać dla Pana.
Gabriela Litwinka
Jeźlibym miała otrzymać odpowiedź, o czym i marzyć nie śmiem, adres mój ten sam: Mr Appollo von Ziegel à Grodno.
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. 6, oprac. Edmund Jankowski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich 1967, s. 7-9.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz