sobota, 30 lipca 2011

38. Orbeka



„Kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach” 
Józef Ignacy Kraszewski, Orbeka, Wydawnictwo Literackie 1983.
„A gdy się zejdą, raz i drugi, kobieta  z przeszłością, mężczyzna po przejściach...”, to wtedy mamy materiał na całkiem niezłą powieść. Mężczyzna po przejściach, Walenty Orbeka, uważany jest przez sąsiadów z podsiedleckiej okolicy za dziwaka. Starszy (według ówczesnych pojęć, dziś byłby czterdziestolatkiem w kwiecie wieku), zamknięty w sobie melancholik, stroniący od gwaru i ludzi, rozwiedziony, chociaż sam uważał się za wciąż żonatego. Żyje skromnie, ma swoją muzykę i książki. Znienacka spada na niego milionowy spadek. Rozpisują się o tym szczęśliwym wydarzeniu gazety i nagle całe sąsiedztwo zaczyna się interesować samotnikiem. Niemal siłą ściągnięty zostaje na przyjęcie na swoją cześć w dworze podkomorzego, który słynie z gościnności na skalę znaną z „Pana Tadeusza”, ale poza tym ma kilka córek na wydaniu i kto wie, może świeżo upieczony bogacz zainteresuje się którąś z panienek.
Niestety urok prowincjonalnych gąsek przyćmiewa daleka krewna podkomorzostwa, która w złą godzinę postanowiła odwiedzić pociotków. Panna Palmira z Wykołowiczów baronowa von Zughau, secundo voto podczaszyna bracławska Sierocińska, jest – o zgrozo! – podwójną rozwódką, kobietą z przeszłością tak bujną, że przyćmiłaby Joan Collins i Zsa Zsę Gabor razem wzięte, a Elizabeth Taylor mogłaby jej co najwyżej buciki czyścić. Jeden ma talent: potrafi omotać dowolnego mężczyznę, by wycisnąć go jak cytrynę i zrujnowanego wyrzucić na śmietnik. Na wieść o majątku nieciekawego Orbeki w jej oczach pojawia się łowiecki błysk.
Jeśli myślicie, że stoik Orbeka oparł się urokowi pięknej Palmiry, zwanej Mirą, to się mylicie. Zakochał się niemal od razu i to bez pamięci. A to stało się początkiem nad wyraz dramatycznej  historii godnej pióra Heleny Mniszkówny. Gdybym bowiem dostał „Orbekę” bez okładki i strony tytułowej, autorce „Trędowatej” mógłbym przypisać stworzenie tego romansu. W życiu jednak nie zdarzyło jej się wspiąć na takie wyżyny literackie. Bo wbrew dość banalnej, aczkolwiek niezupełnie przewidywalnej fabule, „Orbeka” jest książką pełną ciekawych obserwacji psychologicznych i obyczajowych. Fantastycznie nakreślona jest postać bezwzględnej uwodzicielki o kamiennym sercu, kobiety kapryśnej, egoistycznej, obdarzonej urodą, nieprzeciętnym urokiem i wielkim talentem aktorskim, dzięki którym potrafiła czynić z mężczyzn swych niewolników. Z podziwem i zgrozą obserwowałem jej sztuczki, wybiegi, intrygi, przedstawione po mistrzowsku. Na tle Miry Orbeka jest tylko bezwolną kukłą, która gotowa jest na wszystko za ochłap rzucony przez ukochaną – byle uśmiech, zdawkową rozmowę, podanie do ucałowania koniuszków palców. Można go żałować, można pogardzać jego słabością, ale Kraszewski wyraźnie stwierdza, że na czar Miry nie było mocnych. Mężczyźni przytomnieli po utracie resztek majątku albo strzelali sobie w łeb, Orbeka nie potrafił wyzwolić się z więzów.
Od strony obyczajowej mamy światowe przyzwyczajenia Miry, stroje, klejnoty, powozy, przyjęcia – nakreślone jednak dość pobieżnie, przypuszczalnie Kraszewski nie miał stosownego doświadczenia. Niewątpliwie jednak z autopsji znał obyczaje szlacheckiego dworu z prowincji, gdyż przyjęcie na cześć Orbeki u podkomorzostwa odmalowane jest barwnie i szczegółowo, z licznymi detalami: służący „procesjonalnie snuli się, niosąc rozmaite aparata do sali jadalnej”, a w całym domu było  „słychać kapustę” gotowaną na bigos dla licznych gości. Dowiadujemy się też, jak zatrzymywano osoby, które chciałyby się wymknąć przedwcześnie z przygotowanej na ich cześć fety: zdjęcie kół powozu było najmniej radykalnym środkiem.
„Orbekę” niemal pochłonąłem, zatrzymując się nader często jednak dla delektowania się rozmaitymi smaczkami, detalami czy sformułowaniami, gdyż język jest kolejną zaletą powieści. Dla zarażonych jikozą jest to pozycja obowiązkowa, wolni jeszcze od tego schorzenia mają wielkie szanse zarazić się twórczością Kraszewskiego. Doskonała na lato, inne pory roku też będą tej lekturze sprzyjać.

czwartek, 28 lipca 2011

Urodzinowe życzenia dla dostojnego jubilata

37. Hrabina Cosel

Wydawnictwo: Kolekcja Hachette
Liczba stron:  328
Moja ocena : 6/6

Książka jest moją drugą lekturą, w ramach Projektu Kraszewski. "Starą baśnią" nie byłam do końca zachwycona. Natomiast "Hrabina Cosel" to książka cudo! Jest to pierwsza część trylogii saskiej, w skład której wchodzą jeszcze "Brühl" i "Z siedmioletniej wojny".

Z historycznego punktu widzenia, książka doskonale przedstawia nam czasy panowania króla Augusta II Mocnego. Poznajemy "z bliska" osobę króla, który otrzymał przydomek Mocny, w związku z tym, że był bardzo silny fizycznie i gołymi rękami łamał żelastwo i podkowy (chociaż może jest inne wytłumaczenie pochodzenia tego przydomka. Z historykami nie będę się kłócić :). Król jawi się nam, jako człowiek nie bardzo dbający o sprawy polityczne kraju. Zresztą za jego panowania kraj charakteryzował się ogólną dezorganizacją, panowała w nim anarchia i samowola szlachty. Król August był znawcą sztuki, architektury i muzyki. Lubił zabawę, dworskie przyjemności, był organizatorem polowań, jarmarków i bali. Do tego, dał się poznać, jako wielki uwodziciel i zdobywca kobiet.
Miał żonę ale w ogóle nie krył się z posiadania wielu kochanek czyli metres.

I właśnie o jednej z nich, najważniejszej chyba w życiu króla, traktuje powyższa książka. Hrabina Cosel, wcześniej znana jako żona ministra Hoyma, była bardzo piękną i skromną kobietą. Mieszkała z dala od dworskiego życia, nieświadoma relacji jakie tam panują. Kiedy za sprawą niefortunnego zakładu męża, trafia na dworskie komnaty, zostaje natychmiast zauważona przez króla. August postanawia pozbyć się swojej starej kochanki i na jej miejscu osadzić Annę Hoym. Początkowo, kobieta opiera się zalotom króla, pokazuje swój twardy charakter i nieprzekupność. Jednak z czasem, ulega urokowi króla i poddaje się jego obietnicom. Stawia jednak warunek: król musi na piśmie obiecać jej małżeństwo. Król zgadza się na warunek i tym sposobem Anna Hoym staje się Hrabiną Cosel, najbardziej wpływową kobietą w kraju.

Jednak, jak się można domyślać, życie Cosel nie będzie usłane różami. Uwodzicielski i niestały charakter króla, daje wkrótce o sobie znać a Hrabina zostaje oddalona od dworu, ustępując miejsca nowej metresie. Ale to dopiero początek tragedii. Więcej nie zdradzę :) Powiem tylko, że wielką rolę spełni w niej zamek w Stolpen (polecam obejrzeć zdjęcia zamku, aby wrażenia z książki były pełniejsze).

Podsumowując, książka to mistrzostwo klasyki! Czyta się ją z wielką przyjemnością.  Jak dla mnie, "Hrabina Cosel" i JIK zasługują na 6kę :)

środa, 27 lipca 2011

36. Dzieje Polski. Tom IV - "Masław"

Niestety po raz kolejny okazuje się, że elektronika mnie nie lubi - recenzja, która miała pojawić się w niedzielę pojawia się dzisiaj - mam nadzieję, że nie zniknie po raz kolejny...
**************************************************************************
Różnych władców miała Polska - mniej i bardziej udanych, geniuszy i miernoty, wodzów i polityków, ot jak chyba każdy kraj na świecie. Jedno jest pewne - samo założenie na głowę królewskiego diademu nie czyni człowieka wybitnym władcą, choć w okresie panowania Piastów (czyli przez 400 lat) tylko nielicznym (dokładnie sześciu) udało się tego dokonać. 

Po Bolesławie Chrobrym, jednym z wybitniejszych naszych władców, na tron wstępuje jego syn Mieszko II. Teoretycznie jest świetnie przygotowany do pełnienia obowiązków króla - wszechstronnie jak na owe czasy wykształcony, poprzez małżeństwo związany z rodziną cesarską, przy boku ojca miał możliwość doskonalenia się w sztuce wojennej, w której udało mu się nawet odnieść pewne sukcesy. Niestety, jak się szybko okazuje to nie wystarcza - przeciwko Mieszkowi występują jego bracia - Bezprym i Otto, jak również sąsiedzi. Mieszko zostaje zmuszony do ucieczki z kraju i zrzeczenia sie korony. Udaje mu sie co prawda wrócić i zjednoczyć polskie ziemie jednak nie cieszy się zbyt długo swoją władzą, gdyż umiera w 1034 roku, zaledwie po 9 latach sprawowania władzy. Jego spadkobiercą zostaje jedyny syn - Kazimierz. Nowy władca chce wzmocnić władzę książęcą, jednak spotyka się to z oporem możnowładztwa i książę opuszcza kraj - przebywa początkowo na Węgrzech, a później w Niemczech.

W tym czasie ziemie polskie niszczone systematycznie przez walki wewnętrzne i najazdy zewnętrzne popadały w coraz większą ruinę - nastąpił masowy powrót do pogaństwa, Czesi zajęli Śląsk i złupili Wielkopolskę, na Pomorzu władzę przejęła miejscowa dynastia a na Mazowszu władzę przejął Miecław, królewski cześnik, chcący stworzyć swoje własne suwerenne państwo.

Tegoż Miecława, aczkolwiek pod nieco zmienionym imieniem Masław uczynił Józef Ignacy Kraszewski tytułowym bohaterem swojej kolejnej książki z cyklu "Dzieje Polski". 
Akcja powieści toczy się na przełomie lat 30 i 40-tych XI wieku. Zbuntowane chłopstwo napada i niszczy poszczególne grodziska a niedobitki polskiego rycerstwa ukrywają się po lasach i ciągną w stronę w miarę niezniszczonego Mazowsza. Tak też robią bracia Wszebor i Mszczuj Doliwowie. Po drodze ratują dwie kobiety - Martę, zonę Spytka Leliwy oraz jej córkę Katarzynę i razem ze starym rycerzem Lassotą udają się w kierunku Olchowego Horodyszcza, grodu należącego do rodu Belinów. Piękna Kasia wpada w oko obydwu braciom a po dotarciu na miejsce do grona wielbicieli dziewczyny dołącza młody Tomek Belina. Nie czas jednak myśleć o amorach, bo gród oblega zbuntowane chłopstwo. Wśród rycerstwa powstaje plan aby udać się do Niemiec, odnaleźć księcia Kazimierza i prosić aby wracał i ratował kraj. 

Pomimo, że Masław jest tytułowym bohaterem powieści w samej fabule jest raczej postacią drugoplanową. Autor przedstawił go jako człowieka z ludu, który chytrością i intrygami wspiął się na wysokie stanowisko na dworze Mieszka II a po jego śmierci i wygnaniu prawowitego następcy postanowił zagarnąć dla siebie Mazowsze. Opowieść o chłopskim pochodzeniu Masława jest mocno naciągana - przejście ze stanu kmiecego do rycerskiego teoretycznie było możliwe, ale już osiągnięcie jednego z najważniejszych stanowisk na dworze królewskim przez takiego "człowieka znikąd" zdecydowanie nie. Tym bardziej jeżeli będziemy pamiętać, że żoną Mieszka była siostrzenica cesarza niemieckiego, która starała się wprowadzić na swoim dworze zachodnie standardy. 

Tym razem "wielka" historia stanowi zaledwie tło dla wątku romansowo -sensacyjnego. Wartka akcja, pełnokrwiści bohaterowie, szpiegowska intryga, rywalizacja o uczucie ukochanej kobiety sprawia, że książkę czyta się szybko i z zainteresowaniem.

wtorek, 26 lipca 2011

35. Półdiablę Weneckie. Powieść od Adriatyku


Półdiablę Weneckie. Powieść od Adriatyku.
J. I. Kraszewski
, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973.


Zdecydowanie bardziej podoba mi się Kraszewski w odsłonie obyczajowej niż historycznej. Stwierdziłam to po wycieczce nad Adriatyk, którą odbyłam za sprawą niewielkiej objętościowo ( co u Kraszewskiego nie często się zdarza) powieści. Skusił mnie „diabelski” tytuł i ochoczo zabrałam się za lekturę utworu datowanego Drezno 1865 r.


Przywitał mnie cytat z ludowej piosnki włoskiej, ale od czegóż słowniczek zamieszczony na końcu!
Miłość zaczyna się muzyką i śpiewem,
I później kończy się bólem i płaczem”
Oto więc motto zapowiada, że o nieszczęśliwym uczuciu będzie mowa, że w romansowe wkraczamy treści. Włoska sceneria wzbudza ciekawość, co też tam się wydarzy....
Oczywiście autor nie byłby sobą, gdyby nie sięgnął do przeszłości, gdzie według niego łatwiej było o oryginalność charakterów ludzkich i malowniczość wątków, bo „teraźniejszość staje ledwie za materiał do rachunku i na temat do karykatury”. Bardzo mi się spodobała refleksja:
Człowiek w gruncie jeden od początku świata, ale po wierzchu wygląda dziś jak migdał cukrem oblany, i trudno zgadnąć, czy słodki czy gorzki, świeży czy nadgniły, a nawet czy to migdał tam siedzi, czy kawałek suchej skorupki bez smaku.”
Można te słowa odnieść również do kondycji współczesnych ludzi, o których przecież już śpiewano, że „coraz więcej przebierańców, coraz trudniej o oryginał”. 

Wracając do powieści: mamy wzmiankę, iż z ziemi włoskiej do Polski przybyli niegdyś tamtejsi obywatele i szlachectwo polskie oraz indygenat otrzymali. Stąd właśnie wywodzi się ród Lippi de Buccellis, którego potomkiem jest Konrad, główny bohater. Jego dziad, Bernatem zwany, choć już z Polki urodzony i z Polką ożeniony, z lubością praktykował tradycję o weneckim rodowodzie, stroił się z włoska, jeździł pstrą karetą, a na wysepce urządził małą Wenecję, gdzie gondolami gości na biesiady woził. Miał wiele dziwactw, majątek znacznie uszczuplił, zadłużył, a dorobił się przezwiska „Półdiablę Weneckie”. To miano przechodziło potem z ojca na syna. Otrzymał je również Konrad, który po powrocie z konfederacji barskiej, miejsca w rodzinnym gnieździe zagrzać nie umiał i w apatię popadłszy, wyjazd do swojej „drugiej ojczyzny” sobie umyślił, a także dalej- do Ziemi Świętej, co mu na każdym kroku odradzano, bo niebezpieczeństw po drodze czyhało krocie. Martwił się poczciwy stary rządca Pukało, ale „półdiablę” się uparło. I jak rycerz giermka, a książę pazia, tak on swego węgrzynka na wyprawę zabrał. Ów węgrzynek, czyli na węgierską modłę ubrany sługa, był to prosty chłopak, Maciek, o dobrym sercu, ale szaławiła. No i napytał sobie biedy w tej Wenecji, chłopaczyna.... Konrad też wpadł w sidła, albowiem już na statku wpadła mu w oko córka kapitana, piękna młodziuchna Cazita. Szczegółów ich perypetii wyjawiać nie będę. Dość powiem, że na włoskiej ziemi „półdiabląt” nie brakowało, a zgodnie z przysłowiem, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Zabawnie było, ale i potem wcale niewesoło, gdy młodzi usychali z tęsknoty za swoją ojczyzną, Maciek cierpiał z miłości, a poczciwy kapitan Zeno zaginął na morzu. 
 
Romans podszyty patriotyzmem – tak bym określiła ten utwór. Patriotyzm nie jest nachalny, ale jednak widoczny i sentymentalny. O czymże dumać na weneckim bruku, kiedy „tęskno za naszymi bory i zapachem świeżej roli, podobnym do woni świeżo upieczonego chleba...”, a wspomnienie naszej ziemi łzę wyciska.... Tak jak Konrad tęsknił za szumem polskich lasów i pluskiem jeziora w rodzinnym Robninie, tak Cazita za głosem Adriatyku i uliczkami ojczystej Wenecji. Każde ciągnęło do swego. Jedno z nich przegrało tę „rozgrywkę”. Kto? Przeczytajcie.

Nie jest to może rewelacyjne dzieło, ale czyta się je przyjemnie i z zainteresowaniem ( i całkiem szybko, co tylko u mnie z przyczyn osobistych wolniejszym znacznie było). Wiele dobrego przydają tu kreacje postaci drugoplanowych, np. poczciwego rządcy, z racji ulubionego powiedzonka Dalifurem zwanego, prostej klucznicy Murzynowskiej, pracowitego polsko-włoskiego szewca Naniego czy chytrego na pieniądze oberżysty Zanaro, statecznej ciotki Anunziaty, porywczego Sabrone. No i nie można zapomnieć o węgrzynku Maćku, który przebijał wszystkich swoim chłopskim rozumem, gadulstwem i przyjacielskim przywiązaniem. Na ich tle Konrad i Cazita wypadają blado, ale bez nich nie byłoby przecież całej opowieści.

Zapraszam na last minute nad Adriatyk z tomikiem Kraszewskiego pod pachą.


sobota, 23 lipca 2011

34. Sprawa kryminalna


Projekt Kraszewski trwa od około miesiąca i pora już chyba na pewne podsumowania i uogólnienia. Po przeczytaniu trzydziestu książek (lub ich recenzji) łatwo zauważyć, że w przypadku dzieł JIK-a w ogóle nie należy się sugerować tytułem. Atrakcyjny może skrywać mniej fascynującą treść (i vice versa), często również potrafi wywieść czytelnika na manowce jeśli chodzi o charakter czy wręcz gatunek literacki opowieści. Jak się to ma do "Sprawy kryminalnej"?
Orygowce to majątek jakich wiele na Wołyniu. Podupadłą posiadłość kupuje pewnego dnia "człowiek znikąd" (czyli z Mazowsza) - Daniel Tremmer. Mimo krytyki i zadzierania nosa sąsiadów bierze się za naprawę majątku czyniąc z niego "złote jabłko"- czyli dochodową posiadłość. W wolnych chwilach często odwiedza swoich sąsiadów: Boromińskich - pogrywając w mariasza z papą Boromińskim i dyskutując o książkach z jego córką, dwudziestoparoletnią Leokadią. Młodzi, mając się wyraźnie ku sobie, zachowują się jednak powściągliwie. O małżeństwie, ze względu na to, że Daniel jest ewangelikiem i potomkiem mieszczan, ze względu na uprzedzenia papy Boromińskiego nie ma mowy.
Pewnego dnia Daniel znika. Ślady wskazują na zbójecki napad, jednak nie udaje się odnaleźć ciała. Za śledztwo bierze się dwóch profesjonalistów: asesor Zdenowicz, ostrożny safanduła, który przy pierwszym niepowodzeniu chce wzywać na pomoc wyższe instancje oraz pisarz sądowy Platon Symforionowicz Małejko - prawdziwy pies gończy w ludzkiej (choć niezbyt okazałej) postaci. Kryminalistyka na Wołyniu w latach 20 XIX wieku była jeszcze w powijakach, mimo to Małejko wykonuje wiele czynności znanych i współczesnym policjantom, min. fachowo zabezpiecza ślady. szybko jednak dochodzi do wniosku, że ślady same sobie przeczą, dziwne wydaje mu się również zachowanie niektórych osób z otoczenia zaginionego (w tym panny Leokadii i wiernego służącego).
Nie powinnam już pisać ani słowa więcej, gdyż każda sugestia sprawi, że będziecie znali rozwiązanie zagadki jeszcze przed przeczytaniem. Nie jest to czysty kryminał, akcja szybko skręca w stronę powieści obyczajowej, stąd wydaje mi się, że tytuł jednak jest mylący:). Nacisk w ksiażce położony jest na intrygę, zawikłaną niczym węzeł gordyjski. Do jej dodatkowego skomplikowania przyczynia się pisarz Małejko, który nie odpuści, póki nie rozwiąże zagadki...aż do ostatniego szczegółu.
Powieść o wartkiej akcji i lekko sensacyjnym posmaku czyta się niezwykle szybko. Warto poznać tę jedną z pierwszych prób zaszczepienia kryminałów na polskim gruncie. Zwłaszcza, że Kraszewski zrobił to ... zupełnie po swojemu. Miłośników kryminałów jego pomysły albo skonsternują, albo rozczulą staroświeckim wdziękiem.

piątek, 22 lipca 2011

33. Stara baśń

Wydawnictwo: Wrocław Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Liczba stron: 424
Moja ocena : 4/6

Na początku zaznaczę, iż w "moich czasach" "Stara baśń" nie była już (albo jeszcze?) lekturą szkolną w szkole podstawowej. I powiem szczerze, że trochę tego żałuję, bo miałabym mobilizację do jej przeczytania paręnaście lat temu. Na pewno bym to uczyniła, bez względu na wszystko, bo tak już miałam, że lektury czytałam wszystkie bez wyjątku. A tak, dopiero teraz, po latach, z wielkim wysiłkiem zapoznałam się z tym dziełem. Tak - wysiłkiem, bo przyznaję, że początkowe kilkadziesiąt stron nie szło mi łatwo. Powiem więcej - wiało mi nudą. Myślę, że to za sprawą stylizacji języka, która na początku bardzo mi przeszkadzała. Byłam w desperacji, ale nie mogłam przecież położyć pierwszej lektury w ramach Projektu Kraszewski! Tak więc skupiłam się maksymalnie i ... poszło.

Powieść opisuje początki państwa polskiego. A wszystko to w oprawie walki o władzę, politycznych knowań, odwagi, honoru, zdrady, porwań i egzekucji. Krew się przelewa i tup ściele się gęsto. Rządy okrutnego Popiela zostają obalone przez kmieci piastowskich, rozpoczynając nową dynastię władców słowiańskich. W powieści jest także wątek bardziej bliższy memu sercu. Mianowicie chodzi o wątek miłosny, rozgrywający się między Domanem a Dziwą. Oczywiście istnieje pewna przeszkoda na drodze ich szczęściu. Dziewczyna została przeznaczona na służbę bogom i mimo uczuć, którymi darzy młodego wojownika, nie sprzeciwia się woli starszych. Ich uczucie zostanie wystawione na próbę, w której istotną role odegra słowiańskie święto Kupały.
Powieść pełna jest opisów prasłowiańskich obyczajów tj. weselne i pogrzebowe obrzędy, święta związane z naturalnym rytmem przyrody czy ofiary składane bogom. Kraszewski, w swych opisach bardzo dba o szczegóły. Używa archaizmów i zwrotów zapożyczonych z innych języków słowiańskich. Wszystko to zapewnia powieści bajkowy, magiczny klimat. No ale to w końcu "Stara baśń", więc wszystko jest jak należy.

wtorek, 19 lipca 2011

32. Profesor Milczek


Wydawnictwo Książka i Wiedza 1969
Seria: Koliber



Dziś przedstawiam małą próbkę twórczości J.I.Kraszewskiego. Bardzo udaną próbkę, muszę przyznać na samym początku. W tomiku "Profesor Milczek" mieszczą się bowiem cztery opowiadania niesamowicie ciekawie charakteryzujące czterech bohaterów płci męskiej. Każdy z nich posiada własną pasję, żyje we własnym świecie, którego inni nie rozumieją. Żywot każdego z nich, pomimo bardzo żywego i ekspresyjnego opisu sytuacji, wywołuje w czytelniku smutek i zadumę nad nieszczęsnych panów.  

Profesor Milczek to człowiek zauroczony z historii Polski czasów Zygmunta Augusta do tego stopnia, że całe swe życie podporządkowuje śledzeniu kronik, listów i dzieł tejże epoki, zgłębiając i opisując to, co odkrył. Jego wielkim marzeniem jest stworzenie wielkiego dzieła historycznego, istnej kroniki odzwierciedlającej życie i czasy panowania Zygmunta Augusta. Narrator w bardzo ciekawy sposób opisuje kilka niezwykłych spotkań z Profesorem Milczkiem, w sposób zabawny ukazując jego zamiłowanie, które z czasem zamienia się w obsesję.


Dalsza część recenzji U MNIE :)

Zapraszam i pozdrawiam!
Paideia

niedziela, 17 lipca 2011

31. Całe życie biedna


Tym razem sięgając do internetowej biblioteki zastanawiałam się, czy zwyczajem J.I. Kraszewskiego tematem książki będzie bogata dziedziczka, ponieważ wprowadzanie czytelnika w błąd to jego specjalność. I poniekąd tak było. Tytułowa (choć nie główna) bohaterka to Anna, siostrzenica i zarazem wychowanica starzejącej się, majętnej pani podkomorzyny. Anna, jako najbliższa krewna i spadkobierczyni bogatej damy stanowi łakomy kąsek dla okolicznych młodzieńców. Bieda Anny polega nie tyle na braku majątku, choć tego posiada jedynie obietnicę, co na jej zniewoleniu. Najpierw pozostaje ona pod kuratelą i władzą ciotki, której despotyzm nie pozwala jej na nawet odrobinę swobody. Ciotka nie pozwala jej uczyć się języków, grać na instrumencie, czytać książek, spotykać z ludźmi, nawet tańczyć i śpiewać. Panienka powinna być bogobojna i całkowicie uległa. Jest niczym służąca, którą spotka kiedyś to szczęście, że zostanie spadkobierczynią. Ciotka nie pozwala nawet płakać po śmierci rodziców, bo co za dużo to nie zdrowo. Z jednej niewoli Anna wpada w drugą, wyzwoliwszy się spod opieki cioci przechodzi pod kuratelę mężowską i ta nie jest wcale przyjemniejszą.
Fabuła powieści snuje się wokół intryg zdobycia majątku pani podkomorzyny przez Mateusza - męża Anny oraz przez sługę podkomorzyny Bałabanosiewicza. Raz jeden, raz drugi zyskują przewagę. Trudno orzec, który z panów jest większą kanalią, który wykazuje się większą nikczemnością i podłością i jak daleko gotowi są posunąć się, aby cel osiągnąć, bądź aby przegrawszy jedną z rund w tej walce dokonać zemsty na przeciwniku. Są to tak odrażające typki, że dochodzi do sytuacji, w której czytelnik staje po stronie jednego z nich, aby zobaczyć minę drugiego, liedy ten zostanie pokonany. Okazuje się jednak, że nawet chwilowa przegrana nie uczy żadnego z nich niczego, a najmniej pokory.
Sam Kraszewski w przedmowie napisał, iż zarzucano mu zbytnią wyrazistość, jaskrawość postaci, ich zbyt wierne odtworzenie. Powieść powstała na bazie autentycznej historii, znanej autorowi z kronik sąsiedzkich skandali.
Postacie są bardzo wyraziste, może nawet przerysowane. Mateusz jest egoistą i despotą, sługa jest chciwym, skąpym pijakiem, sędzia- pomocnik Mateusza w zdobyciu ręki i majątku Anny zmienia postępowanie dopiero wówczas, kiedy sam zostaje oszukany. Podkomorzyna to pospolita, bezmyślna i ograniczona kobieta, którą bardzo łatwo manipulować. Zresztą uczuć pozbawieni są niemal wszyscy bohaterowie powieści. Jest jeszcze nieco bezbarwna postać awanturnika Tadeusza Odrowąża – romantyka na kształt don Kichota. A sama Anna jest ofiarą tych wszystkich manipulacji, bez rodziny, bez wsparcia, bez niczyjej pomocy, bez środków do życia pozostaje tylko marionetką w ręku innych.
Właściwie nie pozostaje mi nic innego jak po raz kolejny powtórzyć - dobre czytadło o charakterze powieści obyczajowej (na uwagę zasługuje ciekawy opis dworku). I jeszcze język – zastanawiam się, czy już tak przywykłam, że przestaję zauważać jego odmienności.
Sam pisarz w przedmowie napisał;

A jednak tę próbę, która na dwa wydania w krótkim przeciągu zasłużyła, umieszczamy w nowym zbiorze z pokorą, z uśmiechem: - jako miłą pamiątkę młodszych czasów. Była to jedna z pierwszych powieści naszych, wydanych w zbiorze szkiców Zawadzkiego; grzechem jej może zbyt wiernie odtworzona rzeczywistość, charaktery zarysowane jaskrawo, a jedna Anna aureolą swojego nieszczęścia nie może posępnego obrazu rozjaśnić. Zbudowaliśmy ją na jakimś opowiadaniu rzeczywistego wypadku, ale postacie są nasze aż do zbytku rażąco i przykro pospolite. Kto świat widział z różnych stron jego, nie zaprzeczy, że ludzi w nim takich bywało dosyś, że i podkomorzyny, i Bałabanowicze się trafiali, i pan Mateusz mutatis mutandis chodził u nas po świecie, i taki sędzia, nie gorzki, nie słodki, często się nastręczał. Może jednak wybrane typy zbyt są wyraziste, i wadę tę uznając sami, prosimy o pobłażanie. Mauluczki ten wizerunek wiejski z dobitności kilku charakterów jakąś wartość mieć może.



Moja pobłażliwa ocena 3,5/6

30. Dzieje Polski. Tom III - "Bracia zmartwychwstańcy"

Kolejne niedzielne przedpołudnie i kolejna książka z historycznego cyklu "Dzieje Polski" czyli "Bracia zmartwychwstańcy".
Tym razem J.I. Kraszewski przenosi nas w czasy Bolesława Chrobrego. Tematem są starania Bolesława o koronę królewską. Na tle politycznej walki pomiędzy polskim władcą a wrogim mu cesarzem niemieckim poznajemy historię dwóch tytułowych braci - Jurgi i Andruszki z rodu Jaksów, którzy skazani na śmierć, zostają niemal cudem uratowani przed wyrokiem. Ich wybawcą, a raczej wybawczynią, jest trzecia (jeśli wierzyć przekazom historycznym to ukochana) żona Bolesława Chrobrego - księżna Emnilda. Razem z opatem Aronem wymyślają plan upozorowania egzekucji i ukrycia braci przed gniewem władcy a w stosownej chwili wyjednanie dla nich przebaczenia.

Polska u schyłku panowania Bolesława Chrobrego to przysłowiowy "kolos na glinianych nogach". Terytorialne zdobycze już niedługo okażą się niezbyt trwałe, sąsiedzi tylko czekają na możliwość odegrania się za poniesione klęski a i w samej książęcej rodzinie nie dzieje się najlepiej. Coraz ostrzej zarysowuje się konflikt między książęcymi synami Bezprymem i Mieszkiem, który wybuchnie ze zdwojoną siłą już po śmierci Chrobrego.
Dużo miejsca poświęca Kraszewski w tej powieści obyczajom panującym a Polsce wczesnopiastowskiej. Oglądamy dwór książęcy na którym słowiańskie zwyczaje ścierają się z niemieckimi, wprowadzanymi przez żonę Mieszka, księżnę Rychezę oraz margrabiankę Odę przebywającą w Polsce jako zakładniczka (praktykowaną rękojmią podpisanych układów, było wyznaczanie wysokourodzonych osób jako zakładników - swego czasu młody Bolesław również przebywał w takim charakterze na cesarskim dworze), mamy też możliwość zajrzenia za mury tynieckiego opactwa i poznania warunków życia i pracy benedyktyńskich mnichów.

Jak we wszystkich powieściach tego cyklu, warstwa fabularna jest tylko dodatkiem do opisywanych faktów historycznych, tyle że tym razem, niestety, Kraszewski dla potrzeb fabuły owe fakty przeinaczył. (Przykład pierwszy z brzegu: akcja powieści toczy się już  po podpisaniu traktatu pokojowego z Niemcami w Budziszynie, czyli po 1018 roku a w tym czasie księżna Emnilda już nie żyła, zmarła bowiem w 1016 lub 1017 roku.) Dlatego też jeżeli ktoś chce uczyć się dziejów ojczystych z powieściowego cyklu, tę książkę niech sobie daruje. Jeżeli natomiast interesują go obyczaje XI-wieczne czy też meandry ówczesnej polityki - jest to lektura wymarzona. A kiedy dodamy do tego wartką, niemal sensacyjną, akcję, potyczki, ucieczki i podstępy będziemy mieć nieomal powieść "płaszcza i szpady". No może "zbroi i miecza"... 

piątek, 15 lipca 2011

Zabytkowe znaleziska

Różne skarby można znaleźć na strychach, w piwnicach, garażach... wśród staroci, zniszczonych gratów, pozostałości po dobytku pradziadów... Ja w garażu u teściów wśród starych i raczej już nieaktualnych książek ( o ZSRR na przykład) wyszperałam prawdziwe zabytki. Wiedziałam, ze podobno są tam jakieś dzieła Kraszewskiego, ale że będą to publikacje z 1929 i 1930 roku to się nie spodziewałam.
Są to 3 tomy "Starosty  warszawskiego" i 3 tomy (części) "Męczennicy na tronie" w dwa woluminy oprawione. Cyfry na grzbietach (69-71 i 72-74) świadczą, że książki pochodzą z obszernej kolekcji utworów Kraszewskiego wydanej przez  M. Arcta, gdzie każdy tom (rozumiany jako część powieści) numerowano osobno. Na początku czarno- czerwona ilustracja - to się pewnie jakoś fachowo nazywa, ale ja się nie znam....
Zobaczcie!

  










czwartek, 14 lipca 2011

29. Półdiablę weneckie


Wybierając kolejną książkę J.I.K z biblioteki sugeruję się li tylko tytułem, bo czymże innym miałabym się sugerować.
Tym razem padło na "Półdiablę weneckie", a to dlatego, że sugerowało ono spotkanie z jednym z moich ukochanych miejsc. Oczywiście, jak to u Kraszewskiego bywa tytuł często wprowadza w błąd, a treść zaskakuje. Tym razem jednak lektura nie zawiodła moich oczekiwań związanych z Wenecją.
„Półdiablę weneckie” to powieść obyczajowa. Młody, polski szlachcic Konrad posiadacz włoskich przodków postanawia odwiedzić swą „drugą ojczyznę”. Zabiera więc służącego Maćka i podróżują do Wenecji. Tam Konrad spotyka piękne dziewczę, owo tytułowe półdiablę weneckie - Cazitę; osóbkę żywą i zwinną; co to tu podskoczy, tam zajrzy w oczy, tu zagada, a wszystko razem sprawia, że serce się do niej wyrywa. Konrad zakochuje się, oświadcza i żeni. Tak po prostu, bez przeszkód, podchodów, omdleń, bez całej tej romansowo-romantycznej otoczki, z jaką dotychczas spotykałam się w powieściach Kraszewskiego, co pozytywnie mnie zaskoczyło. Obawiałam się już bowiem, iż znowu spotkam młodzieńca bez ikry, który będzie się w pannie podkochiwał, ale nie będzie śmiał jej wyznać swych uczuć, bowiem czuł się będzie niegodny jej ręki. Tymczasem Konrad to młodzieniec szczery i uczciwy, ale też zdecydowany, odważny i waleczny.
Po pewnym jednak czasie zaczyna on tęsknić za ojczyzną. Opowiada żonie o urokach rodzimego gospodarstwa i pięknie ojczystego kraju, ona jednak słuchając go z ciekawością nie wyobraża sobie, aby mogła porzucić ojca, ciotkę, dom rodzinny i ukochaną Wenecję.
Służący Konrada Maciek także traci głowę i serce dla pięknej córki szewca, dziewczyny, która z czasem okaże się nie półdiablęciem, ale istną diablicą. Maciek postanawia zacząć terminować u szewca, a wyuczywszy się zawodu poślubić dziewczynę.
Po paru miesiącach Konrad powraca w swoje strony rodzinne. Niestety okazuje się, iż Cazita wychowana wśród szumu morza, wiatrów z laguny, kanałów, gondoli, włoskiego słońca nie potrafi się odnaleźć w obcym klimatycznie i kulturowo kraju. Z miłości do żony i obawy o jej zdrowie małżonkowie jadą w odwiedziny do Wenecji. Tam czekają ich zaskakujące nowiny. Nie będę jednak zdradzała dalszych losów Konrada, Maćka, Cazity i ich bliskich.
Historia nie jest może pasjonująca, wątki są nieco pogmatwane. Ale jak miałam się już okazję przekonać, Kraszewskiego czyta się szybko i dobrze. Czytadło? Owszem, kolejne czytadło, ale nie tylko. Jest to kolejna powieść, dzięki której poznajemy obyczaje zarówno polskie, jak i włoskie. Jest tu obraz polskiej wsi i charakterystyka mieszkańców dworu a także opis obyczajów jego domowników.
Ja natomiast odnalazłam w lekturze to, czego szukałam; Wenecję z jej klimatem, zwyczajami jej mieszkańców, jej kolorami i smakami. Miło było znowu spacerować wąskimi przesmykami i zaułkami, zagubić się w plątaninie uliczek, popłynąć gondolą na Lido czy siąść wieczorem po zachodzie słońca, kiedy place i ulice zapełnią się gwarem ludzi przy kawiarnianym stoliczku delektować się butelką dobrego wina.
I być tam, wdychać to słone powietrze, czuć powiew tamtejszego wiatru i zespoliwszy się z otoczeniem przymknąć oczy i trwać.
Gdybym miała jednym słowem napisać o czym jest ta opowieść- napisałabym, że jest o tęsknocie. Zarówno Konrad, jak i Cazita, a także Maciek i jego majster wyrwani z ojczyzny tęsknią za domem, rodziną, znajomymi, krajem. Tęsknią do swojego azylu, w którym się czuli bezpieczni, do miejsc, w których się wychowali, do miejsc, które ukochali nade wszystko. A tęsknota wyniszcza ich zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
Kto tego nie przeżył ten nie zrozumie tej tęsknoty na Ojczyzny łono, do tych lasów, pagórków, łąk, drzew i jezior, do klimatu zimnego i dni pochmurnych.
Przeczytałam gdzieś, iż w latach, kiedy powieść powstała Kraszewski zmuszony był przebywać na emigracji w Dreźnie.

Moja ocena- 4,5/6

środa, 13 lipca 2011

28. Dziad i baba


Do moich ulubionych książek z czasów „nie-ja-czytam-ale-mi-czytają”, należały wszelkiej maści przygody: dziewczynki, która została zmniejszona do wielkości owada, kota Filemona czy poczciwego Koziołka Matołka. Przed snem, mościłam się na łóżku, a rodzice wybierali dla mnie bajki. To były złote czasy – oczywiście przede wszystkim dla mnie, a nie dla rodziców, którzy często zasłaniali książkami ziewanie i zmęczenie, ale pełni poświęcenia czytali pierworodnej, która bez trzech bajek nie mogła spokojnie podążyć w krainę snu.

Z morza różnych opowiastek zapamiętałam również jedną, autorstwa Kraszewskiego. Miałam ją wydaną w osobnej książeczce z ilustracjami, a była to bajka Dziad i baba. Opowieść o parze staruszków, którzy żyli szczęśliwie w małej chatce, była chyba pierwszym tekstem, dzięki któremu oswajałam tematykę śmierci i przemijania. To był pierwszy utwór, dzięki któremu dowiedziałam się, że śmierć nadchodzi zwykle w niespodziewanym momencie – i nawet jeśli człowiek przygotowuje się na nią – odczuwa strach – żal mu porzucać nawet skromne życie i pójść na spotkanie nieznanego.

Refleksje te – jakkolwiek mogą się wydać przygnębiające – Kraszewski podaje w dowcipnej formie i z przymrużeniem oka. Nie chce straszyć – jedynie przypomina. Jako dziecko śmiałam się z dziada i baby, którzy najpierw kłócą się o to, które z nich powinno jako pierwsze umrzeć, a później próbują schować się przed gościem, który przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie oraz wyobrażałam sobie znudzoną i naburmuszoną śmierć, która stoi na progu i przytupuje sobie nóżką i której na palcach pewnie zrobiły się już odciski od pukania ;)

Jedyny mankament wynikający z zapoznania się z tym utworem Kraszewskiego we wczesnym dzieciństwie to moja ówczesna silna (i zrozumiała w kontekście utworu) awersja do kominów, która minęła mi dopiero po latach. Moje dziecięce łóżko stało przy kominie, a muszę dodać, że byłam obdarzona dość bujną i katastroficzną wyobraźnią ;)

***

Poniżej podaję tekst utworu mając nadzieję, że nie naruszam przy okazji praw autorskich ;)


Był sobie dziad i baba,

Bardzo starzy oboje:

Ona - kaszląca, słaba,

On - skurczony we dwoje.


Mieli chatkę maleńką,

Taką starą jak oni,

Jedno miała okienko

I jeden był wchód do niej.


Żyli bardzo szczęśliwie

I spokojnie jak w niebie,

Czemu ja się nie dziwię,

Bo przywykli do siebie.


Tylko smutno im było,

Że umierać musieli,

Że się kiedyś mogiłą

Długie życie rozdzieli.


I modlili się szczerze,

Aby bożym rozkazem

Kiedy śmierć ich zabierze -

Brała oboje razem.


- Razem! To być nie może,

Ktoś choć chwilę wprzód skona!

- Byle nie ty, niebożę!

- Byle tylko nie ona!


- Wprzód umrę! - woła baba -

Jestem starsza od ciebie,

Co chwila bardziej słaba,

Zapłaczesz na pogrzebie.


- Ja wprzódy, moja miła;

Ja kaszlę bez ustanku

I zimna mnie mogiła

Przykryje lada ranku.


- Mnie wprzódy! - Mnie, kochanie!

- Mnie mówię! - Dość już tego!

Dla ciebie płacz zostanie.

- A tobie nic, dlaczego?


I tak dalej, i dalej,

Jak zaczęli się kłócić,

Jak się z miejsca porwali

Chatkę chcieli porzucić.


Aż do drzwi - puk powoli.

- Kto tam? - Otwórzcie, proszę.

Posłuszna waszej woli,

Śmierć jestem, skon przynoszę!


- Idź, babo, drzwi otworzyć!

- Ot, to, idź sam! jam słaba,

Ja się pójdę położyć -

Odpowiedziała baba.


Fi, śmierć na słocie stoi

I czeka tam nieboga.

- Idź, otwórz z łaski swojej.

- Ty otwórz, moja droga.


Baba za piecem z cicha

Kryjówki sobie szuka,

Dziad pod ławę się wpycha,

A śmierć stoi i puka.


I byłaby lat dwieście

Pode drzwiami tam stała,

Lecz znudzona, nareszcie,

Kominem wejść musiała.


***

W czasie poszukiwania tekstu natrafiłam na dwa ciekawe znaleziska. Pierwsze - to trailer filmu animowanego opartego na bajce Kraszewskiego:

http://www.youtube.com/watch?v=OIatPw6IIy0

Drugie – to utwór muzyczny. Okazuje się, że Moniuszko skomponował muzykę do Dziada i baby. Znalezisko o tyle interesujące, że pozwala mi przełamać stereotyp kompozytora, jako twórcy oper i nieśmiertelnej Prząśniczki, którą młóciły na fortepianach podlotki z dobrych i lepszych domów w XIX wieku, a ja niemiłosiernie kaleczyłam śpiewem na lekcjach muzyki w podstawówce (schyłek XX wieku).

http://www.youtube.com/watch?v=hIBDvLcn1Xg&feature=related


wtorek, 12 lipca 2011

P jak płodność pisarska


"Weszło już w oklepane rzeczy powtarzać nieustanne narzekania na moją tak nazwaną płodność pisarską. Każdy czuje się mniej więcej zobowiązany powiedzieć mi słowa prawdy! Mnie to bolesny uśmiech na usta wprowadza. Czy godzi się bowiem wiecznie sądzić wszystkich jednym sądem, mierzyć jedną miarą; kazdy ma warunki moralne swego bytu inne, każdy jest sobą. Ani ja jestem lepszy, że wiele piszę, ani ktoś tam doskonalszy, że pisze mniej. Wieczne słysząc narzekania na niepoprawność, na pośpiech itp., próbowałem inaczej pracować niż dotąd, poprawiać, gładzić. Cóż wynikło? Wynikło to, że to, com poprawiał, było niechybnie zepsute. Może być, że innym służy ta metoda, która mnie na nic się nie zdała: pozwalam na to, że wszystko, co piszę, jest niewykończone, ale inaczej być nie może. Wyjść nikt z natury, z warunkiem swego bytu, nie potrafi. Gwałcąc siebie, nic się dobrego pewnie nie stworzy. Wszyscy baranim głosem wołają na tę moją płodność, niepoprawność, itd., ale nikt się nie zastanowił, że jestem, jakim być musze, bo ja jestem ja. Gorszy jestem od wszystkich, ale inaczej być nie potrafię, jak jestem (...) Jeżeli z tego, com napisał, osądzi mnie teraźniejszość i przyszłośc surowo, słowa nie powiem; zasłużyć na to mogłem; niecierpliwi mnie nade wszystko to wymaganie szczególne, aby wszyscy wykształcili się na jeden kopyt, gdy nie wszyscy przecie są jednej natury ludźmi. Mogę być, powtarzam, gorszy, ale jestem inszy, i takim, jak jestem, zostanę. Rozpisałem się zapewnie niepotrzebnie o tym, ale przyszło mi na myśl, że i tego roku zapewne moje powieści (...) i wspomnienia narobią hałasu na pośpiech niesłychany! Alboż się ja spieszę?..."*

Cytat z listu do wydawcy sporo tłumaczy jeśli chodzi o psychologiczne tło niezwykle intensywnej twórczej aktywności pisarza. A techniczne sekrety?
Przede wszystkim JIK nie pisał, a stenografował. Używał tylko jednego rodzaju gęsich piór - przysyłanych przez matkę i babkę z rodzinnych majątków. Umiejętnie zatemperowane służyły do pisania, a z nieprzydatnych przycinał sobie munsztuczki do cybucha. No i teraz konkurs - co to są w zasadzie te munsztuczki:)?


A o współczesnym symbolu płodności TU.

* Józef Ignacy Kraszewski, Wincenty Danek (oprac), Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1962, s.286-7

źródło zdjęcia: irka.com.pl

K jak kompozytor czyli Kraszewski ponownie pod kluczem [ Kraszewski od A do Z ]

Uparłam się, by śledzić muzyczne ślady Kraszewskiego, a to z tej przyczyny, że nie tak dawno zastanawiałam się nad podobieństwem wszechstronności poczynań Kraszewskiego i ... Kisiela. Wyraziłam jednak wątpliwość, czy Kraszewski był muzyczny. Otóż był. Grał i komponował. Jego kompozycje to utwory na fortepian i nie dalej jak w czerwcu podczas 23. Międzynarodowych Dni Muzyki Kompozytorów Krakowskich utwory te były wykonywane przez pianistę z Białorusi prof. Igora Ołownikowa.
Komponował Józef Ignacy, ale  także jego brat Kajetan. Muzyk z Białorusi wykonał na festiwalu w Krakowie dwa utwory Józefa Ignacego Kraszewskiego: Fantazyjkę na temat ulubionej śpiewki A-dur i  Pieśni pastuszków, zaś Kajetana Kraszewskiego:   II Nokturn Es-dur "Spacer gondolą" op.65 i Walc fantastyczny "Na Łysej Górze" G-dur op.84. 
Muzykę Kraszewski kochał, codziennie grywał na fortepianie. Bywał na koncertach, chodził do opery i pisał ze znawstwem o wydarzeniach muzycznych.
Spuścizna muzyczna po Kraszewskim przetrwała i jak się okazuje do dziś jest wykonywana. Nie wiem, ile tych utworów powstało? Nie wiem! Tak jak nie wiem, czy jest coś, czego Kraszewski nie próbował. Wygląda na to, że żadna dziedzina ( artystyczna, oczywiście ) nie była mu obca. Jak organizował sobie czas, by wszystkim swoim zainteresowaniom choć chwilę poświęcić?  Planowanie poczynań musiało być u niego perfekcyjne, a może stawiał na żywioł?
I oczywiście pełen podziw dla Kajetana, którego, niestety, chyba przyćmiła pozycja brata.



poniedziałek, 11 lipca 2011

Powitanie

Witam wszystkich bardzo serdecznie i dziękuję za zaproszenie mnie do "Projektu Kraszewski", który niezmiernie mnie zainteresował. Dlaczego? Wstyd się przyznać, ale nie czytałam żadnej książki tego jakże płodnego twórczo autora... Nic straconego, pora nadrobić to w najbliższym czasie :)

W domu mam jedynie "Starą baśń", która kupiona za grosze w antykwariacie stoi od kilku lat na regale i czeka, kiedy po nią sięgnę. Jest to więc pierwsza pozycja na liście książek, które mam zamiar przeczytać w ramach projektu. Pozostałych numerów nie będę tu wypisywać. Powód jest prosty - gdy zajrzałam do miejskiej biblioteki i zerknęłam na regały z literaturą polską, w miejscu gdzie widniała litera K odnalazłam cztery półki z dziełami Kraszewskiego. Przeraziłam się nie na żarty. Bo jak tu sięgnąć po coś ciekawego, oryginalnego, wciągającego, jeśli nawet nie wiem jakim stylem pisarskim dysponuje autor i czy spodobają mi się jego opowieści. Dla próby wypożyczyłam więc cieniutki zbiorek opowiadań pt. "Profesor Milczek" i mam zamiar zapoznać się z nim w pierwszej kolejności.   

Przyznam, że niemałym utrudnieniem jest dla mnie minimalizm druku i jakość książek, które znajdują się w mojej bibliotece. Odwykłam od czcionki nr 9 lub mniejszej, braku marginesów i odstępów między wierszami większymi niż 2 mm. Strasznie dużo czasu i energii kosztuje mnie czytanie tego typu wydań, ale cóż, tym razem się przełamię :) dla dobra mojego i pozostałych członków projektu.

Zauważyłam jednocześnie, że Kraszewski napisał sporo książek o tematyce historycznej, baśni i legend więc na pewno w przyszłości wybiorę tego typu powieści, bo bardzo mnie interesują. Tymi słowy kończę mój przydługi wstęp i zabieram się do lektury. POZDRAWIAM!

niedziela, 10 lipca 2011

L jak listy, czyli korespondent doskonały [Kraszewski od A do Z]

L jak listy, czyli korespondent doskonały

Korespondencja Józefa Ignacego Kraszewskiego była "olbrzymia a bezprzykładna". [1]

Pisarz codziennie otrzymywał minimum kilkanaście listów, często kilkadziesiąt. Na wszystkie odpowiadał własnoręcznie i to natychmiast. Zdaniem Aleksandra Bolesława Brzostowskiego przez pięćdziesiąt lat swojej działalności autorskiej wysłał co najmniej 200 000 listów, nie wliczając w to korespondencji literackich do rożnych pism krajowych i zagranicznych. Z autorem "Dziennika Serafiny" korespondowali najwybitniejsi intelektualiści i pisarze.

Wokół tematyki epistolograficznej Kraszewski osnuł jeden ze swoich utworów, humoreskę pod tytułem "Jak się dawniej listy pisały". Opowiada o perypetiach Podkomorzego Wereszczaki, które miały miejsce w czasie pisania listu do podskarbiego. Zadanie nie było proste - "trzeba wiedzieć, że od czasu, gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacji samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł".

W Śląskiej Bibliotece Cyfrowej znalazłam rękopisy listów Kraszewskiego oraz kartkę ze sztambucha. Obejrzałam je z dużym wzruszeniem. Analizę charakteru pisma JIKa pozostawiam grafologom. Mnie natomiast roztkliwiły kleksiki i karminowa lakowa pieczęć na odwrocie koperty.
_______________
[1] Aleksander Bolesław Brzostowski, "Ze wspomnień o Kraszewskim", cyt. za: "Parnas polski we wspomnieniu i anegdocie: Od Niemcewicza do Wyspiańskiego", opracowała Halina Przewoska, Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, 1964, s. 126.

27. Dzieje Polski. Tom II - "Lubonie"

Drugi tom powieściowego cyklu o historii naszego kraju przenosi nas w czasy Mieszka I. Władca coraz poważniej myśli o przyjęciu chrześcijaństwa - Mieszko to wytrawny polityk, jego decyzja podyktowana jest względami praktycznymi - musi znaleźć silnych sprzymierzeńców oraz obronić swoją ziemię przed zakusami sąsiadów z zachodu. Książę zdaje sobie sprawę, że najtrudniejszą sprawą będzie przekonanie do projektu swoich poddanych przywiązanych do starych bogów. Dlatego też dopóki to możliwe nie wyjawia swoich zamiarów. Ale kiedy już to zrobi to żelazną ręką przeprowadza swój plan do końca.

Na tle wielkiej polityki przedstawia Kraszewski konflikt, który powstaje w leżącym nieopodal Gniezna dworze należącym do rodu Luboniów. Los nie oszczędzał starego Lubonia - żona zmarła już dawno temu, jedyny syn dostał się przed 12 laty do niemieckiej niewoli i ślad po nim zaginął, w domu została tylko córka i stary włodyka pogodził się już z myślą, że rodowe gniazdo trzeba będzie przekazać obcym. Tymczasem niespodziewanie do rodzinnego domu powraca młody Włast. Radość ojca mąci jednak świadomość, że syn bardzo się zmienił w niewoli. Luboń nabiera coraz większych podejrzeń, a kiedy książę Mieszko zaprasza Własta na swój dwór ma już pewność - syn w niewoli przyjął chrześcijaństwo, wiarę znienawidzonych niemieckich najeźdźców.

Kraszewski pisząc swój cykl "Dzieje Polski" opierał się na źródłach historycznych - w tym akurat wypadku przede wszystkim na kronice biskupa Thietmara, którą miejscami wręcz cytuje. Oczywiście stan wiedzy historycznej od czasów powstania powieści nieco się pogłębił, ale nie stanowi to zbyt wielkiej przeszkody przy lekturze. Zresztą świadomy czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że autor nie zajmował się historią zawodowo a jego książki nie są w żadnym wypadku naukowymi opracowaniami.

Ze wszystkich przeczytanych przeze mnie do tej pory książek z serii historycznej "Lubonie" jakoś tak najmniej przypadli mi do gustu. Nie znaczy to, broń Boże, że książka jest zła - ot po prostu, za dużo w niej polityki i może dlatego, używając szkolnej skali ocen, dostała u mnie 4. No może nawet 4+...

sobota, 9 lipca 2011

26. U babuni


Babcie bywają różne. Są oczywiście takie, które uważają, że wnuki je postarzają (w związku z tym wychodzą z nimi na spacery tylko po zmroku, gdy nikt nie widzi). Gdy jednak słyszymy słowo babunia, kojarzy się ono od razu z siwą istotą w okularach, która zawsze ma czas, przytuli, porozmawia, przygotuje ulubione dania...
Tytułowa babunia z książki Kraszewskiego, całkowicie wyłamuje się z tego stereotypu. Podkomorzyna Anastazja z Morawieckich Mylska przede wszystkim nie ma żadnych wnuków, gdyż jedyna jej córka zmarła bezpotomnie. Zakonserwowana niczym generałowa Zajączkowa 60-letnia wdowa, żelazną ręką wyprowadziła na prostą zadłużony majątek męża. Ten majątek sprawia, że przez cały czas otoczona jest przez tłum ludzi - głównie z rodziny męża, bez wyjątku utracjuszy i łowców spadków.
"Samotna w tłumie" kobieta postanawia odnowić kontakty z rodziną Morawińskich. W wyniku tego w jej posiadłości - Zamszach, pojawia się Zosia Morawińska, jej cioteczna wnuczka, bystra i niedająca sobie dmuchać w kaszę 20-latka. Efekt jest podobny do wrzucenia granatu do szamba- wybuchają tłumione animozje, a gra o spadek sięga apogeum.
Czy jednak zgarnięcie spadku jest równoznaczne z sukcesem, czy też może w tej historii chodzi o coś więcej?
Powieść mocno przypomina współczesną telenowelę o zacięciu satyrycznym. Blisko jej było np. do starych odcinków "Złotopolskich". Bohaterowie w większości ostro przerysowani, dialogi wpadające czasami w absurd, nacisk raczej na opis obyczaju, niż psychologię. Do tego autor stara się raczej puentować poszczególne epizody, niż zadbać o kompozycję całości. Nic w tym zresztą dziwnego, "U babuni" powstawało jako powieść w odcinkach.
Nie jest to absolutnie lektura obowiązkowa, ale w nerwowych czasach (a mi się właśnie takie trafiły na moment lektury), sprawdza się nieźle. jest jak założenie starych wygodnych kapci- niby są mało sexy, ale jednak najlepsze:).

piątek, 8 lipca 2011

25. Jak pan Paweł się żenił i jak się ożenił (Przygoda matrymonialna)

Józef Ignacy Kraszewski, Jak pan Paweł się żenił i jak się ożenił, Wydawnictwo Literackie 1988.

Przygoda matrymonialna albo: co Kraszewski wie o facetach?


Co ja? Ja postanowiłam poszukać w kategorii proza obyczajowa (nie: historyczna!) i padło na tekst nie gruby, nie chudy, a w sam raz. Zdecydował tytuł: Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.
Pierwsze dziwne: tytuł. Kto w tytule mówi, co się wydarzy? Czytam, jedna trzecia tekstu jest o zdeklarowanym kawalerze, marudnym, ale poczciwym – wiem jednak, że Paweł się będzie żenił i się ożeni! Czy Kraszewski odsłonił karty przedwcześnie, czy czymś zaskoczy?
Zaskoczy, będzie zakręt po drodze. Mój GPS musiał przeliczyć trasę, ale wkrótce był już gdzie trzeba i karmazynowy szlak wskazywał mi cel, do którego zmierzam, do małżeństwa Pawła Mondygierda, gospodarza w Kozłowiczach w Pińszczyźnie. Zdziwienie drugie, niewielkie: nazwisko ciekawe, mógłby być „zwykły” Kozłowski (od nazwy majątku) a tu proszę: Mondygierd!

Ustalmy, co następuje: kawalerów jest kilku (profetyczny ukłon JIK-a w stonę społeczeństwa singli), o trzech trzeba rzec coś więcej.
Pan Paweł, postawny mężczyzna około czterdziestki, narrator twierdzi, że dusza-człowiek, przyzwoity i rozumny. Dodam, że głęboko te cnoty skrywający. Można by go wziąć za gbura, marudę, przeciętniaka, nudziarza, mentalnie lekko naznaczonego uprzedzeniami swoich czasów. Gdy był chłopięciem, kochał się w starszej od siebie Melance, która ucałowała go raz namiętnie, a wkrótce za innego wyszła. To Pawła do niewiast zraziło. Atrybut płochości i zmienności charakteru jest przypisany kobietom dość gruntownie. Nie dziwota, pamiętamy przecież jak to Justyna Orzelska, dmuchając w czuprynę mlecza, tłumaczyła Jankowi, że to „męska stałość”, na co dzielny Janek Bohatyrowicz, który się raczej nie mylił, poprawił ją: Nie, u nas to nazywają: „kobieca płochość”. Kraszewski jak Orzeszkowa (albo odwrotnie).

Jużci, oto co o Pawle mówią pierwsze słowa: „… poczciwe z kośćmi człeczysko za młodu nie potrafiło się ożenić, w średnim wieku zwątpiło o siebie, a gdy się ta powieść zaczyna, już podłysiawszy i choć krzepko się trzymając, ale czterdziestówkę przeszedłszy, wszelkiej się wyrzekł nadziei pójścia do ołtarza.
Człek był wyśmienity, ale tak go Bóg stworzył, iż się całe życie gniewał, perzył, dąsał, szukał do ludzi pretensji i choć go poszanować trzeba było, żyć z nim nie było podobna.

Zdziwienie trzecie (utrzymało się do końca): przyjemnie się czyta. Kraszewski czasem oko mruży, facetów nie traktuje do końca serio. Jest dobrze. Są momenty humorystyczne, chyba zamierzone. Oto Paweł rozmyśla o jednej z niewiast, że taka niesamowita: i dziecko, i kokietka, i matrona. „… a niech ją dunder … – Nie dokończył i usta sobie zatulił, czując całą nieprzyzwoitość wyrażenia, którego nie rozumiał, a w nim mogło się coś nieprzyzwoitego ukrywać.” Co?
Tylko czy ja się czegoś dowiem o męskim lęku przed ożenkiem, czy to będzie taki casus jednorazowy, a wiedza efemeryczna?
Wracam do kawalerów. Jest Kasper, sługa-przyjaciel Pawła. Nie dość, że sam nie zamierzał stanu zmieniać, to rozdrażniał się chorobliwie, gdy Pawłowi maślały oczy lub gdy w sąsiedztwo przybywała płeć babska. W powieści funkcjonuje jako alter ego Pawła. Niczego się tak nie boi nasz Mondygierd, jak ośmieszenia się przed swoim drugim ja (Kraszewski – i tu już nie profetycznie, widocznie tak było, jest i będzie – wskazuje na niezwykle hamującą siłę męskiej solidarności w uniku).
Jest rejent Sawicz, przyjaciel-sąsiad Pawła, również twardych poglądów, z umiejętnością wskazywania dobrych stron starokawalerstwa: a to, że nie trzeba się zapracowywać, bo nie ma komu schedy zostawić, a to że spokój i wolność. Manifestuje ją zapuszczając sobie kołtun na głowie. I tak oto Kraszewski tworzy bohatera, o którym usłyszeć powinni wielbiciele dredów – kołtun to ich protoplasta.
Odsłonię teraz siłę napędową kilku zasadniczych intryg, które tworzą perypetie (i jako się rzekło: prowadzą do ołtarza).
„Panu Pawłowi brakło kochania (…). Raz rozbudzony instynkt domagał się zaspokojenia.” (s.39)
Rozbudziła go nie kobieta, ale dziecko, które przyniesiono do niego z gościńca, gdy zmarła kobieta tuląca je do piersi. Co się Paweł naindyczył! Że on nie będzie śmieci zbierał, że to może jest cygańskie lub bękarcie, że tylko smród i kłopot. A niemowlę nań spojrzało, buźkę rozpromieniło (dziwne to musiało być dziecko, co na chmurne oblicze Mondygiera reagowało rozbawieniem) i serce stopniało na amen. Ale gderał dalej. Zdziwienie czwarte (najsilniejsze), że można tak brzydko mówić i myśleć o dziecku. Mondygier kamuflował tymi wyzwiskami swoje przywiązanie. Ale doprawdy!, że to mogło uchodzić na sucho, a nawet brzmieć dorzecznie?! Świat się zmienił, to brzmi niesmacznie.
Dziecko… ono było na początek, po to, by serce Pawła namaścić i uruchomić. Było niczym uruchomienie domina. A potem to już… oj działo się w Kozłowiczach i w sąsiedztwie! Oj, przestał Paweł w kółko chwalić się wykopanymi rowami (bo mu się horyzont poszerzył, lekko). Tu już trzeba zajrzeć do książki, by poznać jakim cudem Kraszewski dotrzymał słowa postawionego w tytule.
Reasumując: czego można się dowiedzieć od Kraszewskiego o facetach?
Tego jak facet marudzi i dlaczego.
Tego, że ożenek (zwłaszcza w pewnym wieku) jest dlań niemal równie ryzykowny jak wyprawa na księżyc. I tyle samo o nim wie.
Tego, że pod pozorami twardości skrywa serce miękkie jak wosk, kochliwy jest z natury i gdy powie „A”, to nie kojarzy jakim cudem dobiega do „Z”.
Tego, czym jest dla niego wstyd przed kumplem. Czymś strasznym.
I wreszcie, że choć nie lubi zmienności i płochości, to nie jest mu ona obca. Jak inaczej zrozumieć i połączyć z początkiem ostatnie słowa powieści?
„Nie było nadeń potem gorliwszego do napędzania, aby się wszyscy żenili. Swatał i pośredniczył, dowodząc, ze w stanie kawalerskim ani szczęścia na ziemi, ani pewności zbawienia osiągnąć nie można.”
Tylko czy to aby prawda? Czy Kraszewski się na tym zna?