czwartek, 31 maja 2012

125. Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku



Recenzja autorstwa Kaye, opublikowana także na jej blogu. Bardzo dziękujemy za udostępnienie:).



„Kto pierwszy raz widzi morze, pojmiecie łatwo, że mu się dość napatrzeć, nadziwić i nagadać o nim nie może. Pozwólcie mi więc także mówić o nim. Wyobrażałem sobie je zawsze jak coś ogromnego i mglistego, kończącego się gdzieś w niebiosach, a znalazłem płaszczyznę gładką, świecącą ostro uciętą linią, kończącą się ciemno na jasnym niebie lipcowym. Wyobrażałem sobie je mdło zielone, znalazłem jaśniejące barwami i na ostatnich planach ciemnogranatowe. Z bliska tylko było zielone, jasne, błyszczące, a na nim jak na dłoni wyraźnie, blisko stały nieruchome, małymi i zbyt bliskimi się wydające okręciki. Słusznie powiada Musset, że gdy człowiek myśli tylko o czym długo, nie widząc, stworzy sobie obraz zawsze fałszywy, który potem wobec rzeczywistości przerabiać musi zupełnie.”

Józef Ignacy Kraszewski, „Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku. Dziennik przejażdżki w roku 1843 od 22 czerwca do 11 września” (s. 103)


28 lipca 2012 roku przypada dwusetna rocznica urodzin Józefa Ignacego Kraszewskiego. Z tej okazji powstał słynny „Projekt Kraszewski” dążący do opracowania 200 recenzji z okazji dwóch setek lat od narodzin naszego słynnego pisarza. Moje wspomnienia dotyczące odbioru twórczości Kraszewskiego są dość dobre, lecz zamglone. Czytałam jego książki dawno temu, chyba jeszcze w liceum. Sądzę, że trafiłam na jego najlepsze dzieła (m.in. „Stara Baśń” i „Bruhl”), ale po przeczytaniu „Dwóch królowych” tak kompletnie niezgodnych z prawdą historyczną, zraziłam się i aż do tej pory po książki Kraszewskiego nie sięgałam.

Od pewnego czasu jednak chciałam się włączyć w działania blogerów zrzeszonych w Projekcie, ale jakoś nie mogłam się przemóc do czytania beletrystyki autorstwa pisarza. W końcu, po wczytaniu się w listę lektur, stwierdziłam, że chyba najłatwiej będzie mi przeczytać któreś ze „Wspomnień” z podróży, jakie odbywał Józef Ignacy Kraszewski. Mój wybór padł na „Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku” z podróży odbytej w roku 1843.

Pisarz, zaledwie dwa miesiące po narodzinach drugiego syna, pozostawia swoją żonę w nabytym kilka lat wcześniej majątku w Gródku i udaje się do Odessy dla poratowania „rozigranych” nerwów. Spisuje metodycznie i dokładnie wrażenia z trasy nad Morze Czarne okraszając słowo pisane szkicami swojego autorstwa. Po dotarciu do celu podróży uczestniczy w życiu towarzyskim Odessy i bierze przepisane kąpiele morskie. Morze widzi po raz pierwszy w swoim życiu i wiele fragmentów tych wspomnień to pean na jego cześć. W trakcie pobytu w Odessie nawiązuje kontakty z wybitnymi osobistościami tamtejszej inteligencji, udaje się również w pięciodniową podróż do Besarabii, którą jednak w tytule książki określa mianem „Budżaka”.


Odessa to zresztą ciekawe miasto do obserwacji. Zostało ono oficjalnie założone w 1794 r. przez Rosję na terytorium utraconym przez Turcję dwa lata wcześniej. W XIX wieku Odessa została głównym portem obsługującym eksport rosyjskiego zboża, dzięki czemu wkrótce stałą się jednym z najbogatszych i najszybciej rozwijających się miast carskiej Rosji. Ok. 1850 r. miasto liczyło już sobie ok. 100 tys. mieszkańców bardzo zróżnicowanych pod względem narodowościowym (m.in. Rosjanie, Francuzi, Polacy, Niemcy, Żydzi, Włosi, Turcy, Ormianie). Jak zauważył jeden z odwiedzających w tym czasie Odessę gości, miasto posiadało „włoskie domy, rosyjskich urzędników, francuskie statki i niemieckich rzemieślników”.
Oto jak opisuje ówczesną Odessę Józef Ignacy Kraszewski:
„W inszych miastach ulice oddalone od ruchu i życia miejskiego, od ogniska, sa ciasne i brudne. Tego nie znajdziesz w Odessie, która jest cała zbudowana wedle danego planu i podzielona na kwadraty (oprócz przedmieść).Wszędzie więc równie szerokie sa ulice z tą tylko różnicą, że nie brukowane jeszcze i puste, a otaczające domki, w miarę jak się oddalamy od ulicy Richelieu, będącej najożywieńszą, od portu ostawione są niskimi budowami i wcale prawie puste.” (s. 237)
Ale bo też życie nie na skalę innych miast naszych, pieniądz nabywa się dość łatwo, ceni się mniej, a znaczenie rubla (asygnacjami) jest stosunkowo odpowiedne naszemu w domu u nas złotemu polskiemu. Słudzy są płatni bardzo drogo dla powszechnie dającego się czuć ich braku (…). Zagadką tylko jest życie urzędników nie więcej płatnych niż gdzie indziej, a utrzymywać się zmuszonych wedle miejscowych warunków. Dodajmy, że nigdzie urzędnicy niżsi i wyżsi nie są bezineresowniejsi.” (ss. 247-8)
Czytelnik, który nieco odwykł od stylu pisarstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego, a ja się do takich osób zaliczam, musi najpierw zaakceptować jego dość zawiły w pierwszym kontakcie język. Złożoność zdań, pewne łamańce słowne, słownictwo XIX wieczne oraz duża szczegółowość zapisów utrudniają to zadanie na tyle, że moje dwie pierwsze próby czytania zadziałały na mnie niczym najlepszy środek usypiający. Trzeba jednak mieć na uwadze, że pierwsze rozdziały dotyczą najbliższych okolic Gródka, osób i miejsc, które niewiele mi mówiły, więc może to jest dodatkowa przyczyna moich perypetii z tą książką Kraszewskiego. Począwszy od zwiedzania Tulczyna, siedziby rodu Potockich, lektura poszła mi już w miarę gładko. Być może potrzebowałam chwili, żeby się zaakomodować do stylu pisarstwa JIK-a. ;)
We fragmentach, które opisują wrażenia pisarza, jego obserwacje uderza duża spostrzegawczość i dążenie do ustalenia stanu faktycznego poprzez zgłębianie tematu, zapoznawanie się z materiałami, które są pomocne w wyjaśnieniu problemu. Kraszewski umieszcza w swoim tekście ogromną ilość informacji, często o charakterze historiograficznym, ekonomicznym czy statystycznym. Czasami są to dość długie cytaty z dzieł historyków czy autorów wcześniejszych wspomnień bądź kronik.
Doceniając wysiłek autora i jego erudycję, uważam, że dla czytelności tekstu można było z części tych zapisów zrezygnować. Inna rzecz, że Paweł Hertz, redaktor serii, podnosi ogromną wartość przekazywanych przez Kraszewskiego informacji dla badaczy tego okresu w dziejach np. tych o charakterze ekonomicznym dotyczących Odessy. Nie argumentując z tym stwierdzam, że dla mnie jako czytelnika byłoby ważniejsze mieć więcej spostrzeżeń autora, opisów jego wrażeń niż przytaczania suchych danych czy tekstów obcych autorów. Czasami zresztą Kraszewski polemizuje z niektórymi zapisami czy opiniami i to też może być nieco nużące dla współczesnego czytelnika.
Należy mieć na uwadze fakt, iż autor odbywał tę podróż po ziemiach, które niegdyś w całości należały do Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale ta "przejażdżka" - jak nazwał pisarz swój wyjazd -  odbywała się zaledwie dwanaście lat po stłumieniu powstania listopadowego przez carat. Tak więc, Kraszewski nie mógł swobodnie pisać o wszystkim. Często musiał pewne zagadnienia, zwłaszcza dotyczące przeszłości, omijać bądź nieco kamuflować. Stąd może pewna powściągliwość w wyrażaniu opinii.
Tam gdzie Kraszewski pisze o swoim oglądzie sprawy potrafi być wzruszający i ciekawy. Bardzo podobały mi się jego opisy morza, szczery zachwyt i radość, jakie wzbudzał jego widok.
„Wieczorem patrzałem długo z balkonu na morze oświecone księżycem. Któż to opisze? Kto odmaluje morze, nad którym wisi noc z księżycem i majestatyczna cisza? Człowiek tak drży przed tym widokiem jak przed każdym innym silnym wrażeniem, tłumne myśli cisną mu się do głowy, a sprawy sobie z nich zdać nie umie.
I są tak biedni, co nigdy na Boży świat nie popatrzą nawet, aby się nim cieszyć i rozkoszować!” (s. 272)
Pisarz jest również bardzo uważnym obserwatorem życia codziennego mieszkańców regionów, które odwiedza. Jego rysunki pokazują stroje, jakie noszą mieszkańcy danej okolicy czy budowle, które miał okazję oglądać. Niestety, w książce nie ma szkiców z Odessy, być może zaginęły w zawierusze dziejów. Poniżej zamieszczam kilka spostrzeżeń Kraszewskiego, które właściwie są aktualne i dzisiaj: 
„Pierwsze dni przebywającego w obce mu miejsce podróżnego zawsze są jakimś błąkaniem się po nim: potrzebuje się oswoić ze wszystkim, obejrzeć ogół, pochwycić fizjognomii rysy. Nie wie, od czego poczynać przegląd, nad czym się wprzód zastanawiać, co widzieć przed innymi rzeczami. I zaczyna najczęściej od tego, co najmniej widzenia warte.” (s. 106)
„Książki są martwe przy żywej naturze, ale gdyby książek nie było, wiele by rzeczy w naturze z uroku swego traciło, bo wiele dodaje wartości uroku pamiątka. „ (s. 272)
„Przechodząc z rana ulicą poznasz, które sklepy do bogatszych kupców należą. Te stoją zamknięte w niedzielę. Niektóre znowu wpół przyotworzone cały ranek, bo ich panowie jeszcze nie zebrali kapitałów i nie pokupowali domów i chutorów, pracują więc i w niedzielę jak wyrobnicy, których tu także niemało robiących ujrzysz w dni świąteczne.” (s. 370)
Mimo początkowych trudności z lekturą tej książki, jestem zadowolona, że zdecydowałam się na jej przeczytanie. Wspomnienia Kraszewskiego pozwalają nam zobaczyć świat z połowy XIX wieku, jednocześnie zaś pozwalają lepiej poznać pisarza, jego ciekawość świata oraz chęć poznania i działania, które były wizytówką jego aktywności nie tylko w sferze literackiej.
Józef Ignacy Kraszewski (ur. 28.07.1812 – zm. 19.03.1887) – polski pisarz i publicysta, działacz społeczny, historyk. Polski pisarz z największą ilością wydanych książek w historii polskiej literatury. Dokładny życiorys możecie znaleźć tu i tu
Moja ocena: 4,5 / 6

Autor: Józef Ignacy Kraszewski
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Rok wydania: 1985
Liczba stron: 476


sobota, 26 maja 2012

L jak literaci, K jak księgarze

Młodzieńcza powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego „Poeta i świat” jest już dziś wyłącznie zabytkiem, w którym rzadko tylko błyśnie coś zapowiadającego późniejsze osiągnięcia tego autora. Mnóstwo diagnoz stawianych epoce brzmi płasko i mało oryginalnie, niektóre jednak z przemyśleń głównego bohatera zachowują, jak sądzę, aktualność i dziś – choćby te poświęcone pisarzom-małpom i księgarzom (a pamiętać musimy, że niegdysiejszy księgarz był równocześnie wydawcą).

Któż nie zna [...] jednego rodzaju ludzi, przez który najbliżej po­krewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną ludzkiej, głos człowieka, nos zadarty, czoło pła­skie, usta szerokie, uśmiech głupi w ustach i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz Woli – wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowiekiem-małpą [...].
Z tej rasy ludzi trafiają się indywidua postrzyżone na literatów – jest takich bardzo wielu: kompilatorowie i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłumacze i wiele nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter. Jak tylko Mojżesz drugi różdżką ge­niuszu ze skały wyprowadzi źródło – oho! już oni wszy­scy są około tej wody! piją, piją, bełcą, rozlewają, sta­wiają na strumyku mosty, tartaki, folusze, zapuszczają sieci, kąpią się, topią, noszą wodę wiadrami, bieg jej zwracają i kręcą na swoje pola – słowem, używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło? jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiesz!
Biedny Mojżesz sam się tej wody nie napije, sam jej nie użyje, pasożyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi geniusz lub talent wielki; jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie jego formy, manierę, zdanie, sposób widzenia – i pi­szą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których szyją, ale zawsze poznać można łataninę od tego, co jest z jednej sztuki, jednym ciągiem uszyte. [...]
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą; każdy by pisał i myślał tak, jak go natura usposobiła, właściwie sobie; lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdej genialnej głowie wielkie stado mniejszych główek, skierowanych w tę stronę, w którą głowa-typ się obraca. Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter u Niemców, może jeden tylko. Nie wiem, czy o naśladowaniu go po­myślał kto nawet. Hoffman, dziwaczny jak Rychter, nie tak był szczęśliwy, bo prościejszy.
W literaturze dzieła małpy dają się poznać po tym, że nie mają żadnej cechy właściwej; każdy tom jest od­biciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą, i książki, jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobień­stwo. [...]
                                                                  ***
Księgarze, którzy handlują rozu­mem, nauką, poezją, jak drudzy solą i woskiem, są pro­ści handlarze, żadnej w nich duszy, uczucia, względu, żadnego poważania dla talentu, skoro tylko ten nie przy­nosi pieniędzy. U nich są wiadomości o cenie płodów umysłowych, jak u drugich kupców o zbożu i drzewie.
„Teraz – pisze jeden do drugiego – poszły w cenę po­ezje, romanse spadły, słowniki płacą, naukowe książki sam czas drukować itp.”
Dla tych kupców może Camoens umierać w szpitalu, Chatterton otruć się sto razy, Homer błądzić po jałmużnie, Tasso gnić w więzieniu; oni spokojnie żyć sobie bę­dą ich mózgiem, ich duszą, ich zapałem, nie czując ani iskry wdzięczności, ani odrobiny czucia. Dla nich naj­piękniejsza książka jest ta, co się najlepiej przedaje, słownikopisarz, kompilator dla nich jest śmietanką ge­niuszów, bo jego karłowate robótki najgęściej się przedają. Są to kupcy, kramarze i nic więcej, żaden prawie nie zna się nawet na tym, co przedaje, a każdy ma sobie za obowiązek chwalić dzieła najdroższe. Rachować na nich, że wesprą talent i pomogą jego rozwinieniu, jest to sądzić, że kupiec będzie się troszczył o zasianie pola, kiedy bez tego za pieniądze gotowego zboża dostanie.
Najpocieszniejsze są płacone przez nich krytyki i pochwały, gdyż każdy księgarz ma zawsze osobistego nie­przyjaciela w drugim księgarzu, z którym walczy, gdzie się tylko spotka, jak pająk z pająkiem, jak szczupak ze szczupakiem, każdy z nich utrzymuje, płaci, najmuje dniowo, tygodniowo, miesięcznie, rocznie, jednego z tych geniuszów wałęsających się po świecie i szukają­cych miejsca, który dla niego pisze prospekt, krytykę, dykcjonarz, tłumaczy romans, poezje, algebrę, botani­kę, słowem, co mu każą, po rublu, dwa i trzy od arku­sza, według ugody, który gotów za trochę wyższą cenę podjąć się encyklopedii i sam wychodzące płody swojego dowcipu natychmiast artykułami nadesłanymi z podpisami A., B., C., D., E., F., G., H. itd. wynosi pod niebiosa. Bardzo słusznie! bo któż by się domyślił chwa­lić go, gdyby on, zapobiegając obojętności, sam tego nie uczynił! [...]

czwartek, 24 maja 2012

124. Papiery po Glince

Tytuł opowiadania (gawędy) nieco zwodzi na manowce, bo mowa tu nie o żadnych papierach i nie o żadnym Glince, a o Krzyskim, którego barwną personę uwiecznił na kartach swego pamiętnika rzeczony Glinka, służący w książęcym regimencie. Trzeba wiedzieć, że obie postaci są fikcyjne,wklejone przez Kraszewskiego w historyczne tło - czasy Stanisława Augusta.

Rzecz dzieje się w Nieświeżu, na dworze księcia Karola Radziwiłła, zwanego od ulubionego powiedzonka "Panie kochanku". Wokół magnata gromadzi się liczne grono towarzyszy, rezydentów oraz "przybłędów", którzy grzeją się w blasku jego chwały, żywią u jego stołu i korzystają z majątku, zdecydowanie nadużywając. Sam książę nader hojnie obdarza wianem swoich podopiecznych, gościny i kiesy nikomu nie żałuje. Pewnego razu przybywa do nieświeskiej rezydencji wielce osobliwy jegomość:
"... twarz miał czarną, osmaloną, niemal cygańską, zarost jak smoła; do tego kędzierzawy, oczy wypukłe, jak węgle, zęby długie białe, przeciągłe oblicze grubo pofałdowane jakby w zakładki... tu i ówdzie po nim rosły, niby kępiny brunatne, brodawki pokryte długimi włosami (...)" (s. 8)  
Strój  przybysza również godzien jest uwagi:
"Szarawary karmazynowe, szerokie, buty malinowe, cytrynowy żupan atłasowy, a jasnozielony kontusz. Nie dosyć na tym, dla większej pstrocizny pas niebieski z czerwonym, a na kontuszu jeszcze szamerowanie pomarańczowe, niby ze złotem, czy szychem. przy czapce mu się piórko kołysało jakiegoś osobliwego też ptaka, mienione niebieskie z zielonym. Szabelka była u rękojeści turkusami sadzona, znać wschodnia". (s. 9) 
Zadziwiający okazuje się też podarek dla Radziwiłła przywieziony z Bliskiego Wschodu - butelka wina z piwnicy Noego (tego od potopu i arki!). Zręczna gadka, spryt, bałamuctwa i pochlebstwa pozwalają Krzyskiemu szybko zyskać miejsce wśród dworzan oraz przysłowiowy wikt i opierunek. Nieszkodliwy zeń błazen, ale książę nie lubi "sukcesora Noego"- jak pogardliwie nazywa  tego szlachcica (zresztą wątpliwego rodu)- i chce się go pozbyć. Wraz z poplecznikami postanawia więc "zażyć trutnia" i snuje intrygę matrymonialną. Pomysł ożenku całkiem przypada do gustu Krzyskiemu, ale obiekt jego zalotów - panna Zoryna-  nie podoba się księciu. To znaczy sama wybranka właśnie się mu podoba, ale obudził się w nim "pies ogrodnika", zazdrości dawnego feblika. No i się porobiło....
 Kto w czyje wpadł sidła,  kto wyszedł jak Zabłocki na mydle - zapraszam do lektury. Dodam tylko, że aż cisną się do głowy przysłowia i powiedzenia: "zastaw się, a postaw się", "na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą", "dać kurze grzędę..."etc.

 Opowiadanie, mimo archaicznej stylizacji, czyta się szybko i przyjemnie. Jest krótkie, wartkie i zabawne. Jednak pod płaszczykiem ( czy raczej pstrokatymi szarawarami i kontuszem) lekkości i zabawy kryje się niewesoły obraz: oto w postaciach i zdarzeniach autor ukazał przywary magnaterii i szlachty, a także pośrednio przyczyny upadku świetności kraju. Znać krytycyzm Kraszewskiego, choć unika piętnowania wad i zła, to wyraźnie pokazuje, jak, gdzie i w czym one się przejawiają.

W nocie wydawniczej, jaką opatrzono egzemplarz, który miałam przyjemność czytać, nadmieniono, iż ze względu na treść można by ten utwór zatytułować "O szlachcicu, który nabrał Radziwiłła", a główny wątek przypomina motyw z podań ludowych -"chłopa, co oszukał diabła". Coś w tym jest, choć mi raczej to Krzyski z diabłem się kojarzy, zatem byłaby to historia "jak diabeł wykiwał bogacza", czy coś w tym rodzaju.
W każdym razie - "Papiery po Glince" są znośną i całkiem interesującą lekturą, dobrą jako przerywnik między opasłymi tomami i zalewem współczesnych nowości. Polecam łaskawej uwadze czytelników.
 J. I. Kraszewski, Papiery po Glince. Opowiadanie z życia Karola Radziwiłła "Panie Kochanku", Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1988.

środa, 23 maja 2012

123. Bajbuza

Czyli czasy Zygmunta III.
To 23 część cyklu powieści historycznych, zapoczątkowanego "Starą Baśnią", a zakończonego "Saskimi ostatkami". Pierwsza książka J.I.K. po którą sięgnęłam.
W powieści Kraszewski opisał okres po śmierci Stefana Batorego do roku 1607. Ukazał głównie nastroje szlachty, a głównym bohaterem uczynił tytułowego Bajbuzę. Poznajemy ugrupowania polityczne, związane z poszczególnymi kandydatami na tron.
Jak dla mnie powieść zbyt polityczna, za mało obyczajowa. Mimo pięknego języka - korzystnej odmianie po współczesnych powieściach - książkę czytało się dość mozolnie, może dlatego, że miłośniczką polityki nie jestem:)

wtorek, 22 maja 2012

122. Powrót do gniazda

Wiek szesnasty. Janusz, syn polskiego wojewody, uczy się w Wittenberdze. Bardzo podoba mu się złotowłosa Fryda, córka bogatego złotnika. Młodzi zakochują się w sobie i żyją szczęśliwie aż do czasu, kiedy Janusz zostaje wezwany przez ojca do powrotu. Wojewoda obawia się, aby do przebywającego wśród protestantów syna nie przystała „zaraza heretycka”[1]. Młodzieniec z ciężkim sercem opuszcza Wittenbergę; podejrzewa, że ojciec nie pozwoli mu na małżeństwo z protestantką pochodzącą z niższej warstwy społecznej.

Akcja dzieje się w Wittenberdze oraz w Polsce. Szesnastowieczna Polska to kraj, w którym mieszkają ciemni, nietolerancyjni ludzie i w którym panują barbarzyńskie zwyczaje. Rodzice mają nieograniczoną władzę nad dzieckiem, mogą je nie tylko wydziedziczyć, ale też wtrącić do lochu, by w towarzystwie szczurów i pająków rozmyślało nad swoim nieposłuszeństwem.

Główny wątek "Powrotu do gniazda" to spory na tle odmiennej wiary. Wielu bohaterów książki straciło szansę na szczęśliwe, spokojne życie z winy fanatycznych wyznawców religijnych. Co ciekawe i smutne, również i w naszym stuleciu zdarza się dosyć często, że „dziecię”, które oświadcza, że wyrzeka się wpojonej mu wiary, traci miłość i wsparcie rodziców.

Mile zaskoczył mnie fakt, że w „Powrocie do gniazda” postacie nie są nakreślone tak jednostronnie i schematycznie, jak w innych powieściach Kraszewskiego, np. w „Pałacu i folwarku”. Nawet w najbardziej antypatycznym bohaterze książki, czyli w wojewodzie, można dostrzec zaletę - czułą miłość do żony Moniki. Z kolei brat wojewody, bohater pozytywny, ma irytującą skłonność do zmieniania swoich poglądów.

Czytając powieści Kraszewskiego zawsze zwracam uwagę na sposób, w jaki pisarz przedstawił wygląd bohaterów. Często opisywał ich w sposób złośliwy. Jego postacie na ogół są albo bardzo piękne, albo niezwykle brzydkie. W "Powrocie do gniazda" wielką urodą zostali obdarzeni Janusz oraz Fryda. Janusz to młodzieniec wysoki, którego „czarne oko przymglone patrzało w świat to wesołą tęsknicą, to gorącą jakąś żądzą”[2]. Bohaterem sportretowanym ze złośliwością jest reformator Tilius. Wyglądał on „poczwarnie”[3]. Kraszewski wyposażył go w niezgrabną postać, czerwonawe włosy, zadarty nos, zbyt małą głowę i piegi. Tilius nie umiał się ładnie ubrać ani jeździć na koniu: „Z foliantami był obyty, ale z koniem porozumieć się nie umiał, głosem i zaklęciami usiłował nadaremnie hamować zapędy nierozumnego stworzenia, które wcale łacińskich imprekacyj jego do serca nie brało”[4].

Powieść napisana jest językiem, jakim posługiwano się w wieku szesnastym, dlatego też niektóre wyrażenia mogą wydać się niezrozumiałe. Ale nie trzeba się tym przerażać - wystarczy zajrzeć do słowniczka i tekst stanie się jasny.

„Powrót do gniazda” uważam za powieść ciekawą, o wiele lepszą niż „Pod Blachą” czy też „Pałac i folwark”.

----
[1] J.I. Kraszewski, „Powrót do gniazda”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1986, str. 187.
[2] Tamże, str. 14.
[3] Tamże, str. 14.
[4] Tamże, str. 46.

piątek, 18 maja 2012

121. W starym piecu


Głównym bohaterem książki Kraszewskiego pt. "W starym piecu" jest pięćdziesięcioletni Pampowski. Pan ten wygląda niezbyt ciekawie. Na głowie ma perukę, w paszczy komplet sztucznych zębów, a na twarzy różnego rodzaju pudry i bielidła. "Olbrzymimi nagniotkami nogi jego się odznaczały, co im nadawało formę wcale nie estetyczną"[1] - dodaje jeszcze Kraszewski. "Pewna niegrzeczna a dowcipna pani rejentowa porównywała go do czerstwej bułki odświeżonej"[2].

I ten niezbyt piękny pan pragnie się ożenić. Jego wybranka musi być piękna, szlachetnie urodzona, zamożna oraz bardzo młoda - najchętniej szesnastoletnia. Wystrojony, wyperfumowany Pampowski odwiedza domy, w których przebywają pensjonarki oraz panny na wydaniu, spogląda na dziewczęta i zastanawia się, która z nich godna jest stanąć u jego boku. Ta? Nie, ta jest za brzydka, może więc tamta? Tamta za stara. Może więc?...

Ponieważ Pampowski zastanawia się dosyć długo, zdarza się, że w międzyczasie inny kawaler prosi panienkę o rękę i trzeba łowy zaczynać od początku.

Pampowski zna też kobiety po trzydziestce, na przykład Maniusię, matkę szesnastoletniej Karolki oraz Henrykę Bromberg, tajemniczą wdowę, która przyjechała do Warszawy z Ukrainy. Wdowa wydaje mu się niewiastą niezwykle piękną, dopóki... dopóki nie otworzy buzi. Bo gdy odzywa się, z jej ust wydobywa się okropny, zgrzytliwy głos i Pampowski traci chęć na przebywanie w jej towarzystwie.

I prawie cała książka pt. "W starym piecu" składa się z opisów perypetii matrymonialnych bohatera. Pampowski wciąż się stroi, upiększa za pomocą licznych kremów, pudrów i szczotek, rozgląda wśród ślicznych dziewcząt. Tak przedstawiony bohater budzi w czytelniku śmiech i pogardę, a przecież to w gruncie rzeczy dobry człowiek - unika "rozpasanych zbyt towarzystw"[3], wie, co to honor, umie podzielić się pieniędzmi z potrzebującymi...

Książka została napisana w roku 1878. Sprawia wrażenie tworzonej w pośpiechu i niedopracowanej. Tła obyczajowego w niej niewiele, nawet pojedynek opisany jest w sposób bezbarwny i pozbawiony szczegółów. Postaciom brakuje głębi psychologicznej, a zakończenie wydało mi się bardzo naiwne.

Ale tytuł został wybrany bardzo trafnie.

----
[1] J.I. Kraszewski, 'W starym piecu", Wydawnictwo Literackie, 1965, str. 27.
[2] Tamże, str. 12.
[3] Tamże, str. 11.

wtorek, 15 maja 2012

120. Macocha

"Macocha", moja ulubiona powieść Kraszewskiego

Kraszewski?, ktoś zapyta z niedowierzaniem... Tak, wiem, większość jego twórczości jest dziś traktowana jako nudziarstwo... Dla mnie jednak będzie On zawsze tym autorem, którego książki pomogły mi pokochać historię... "Macocha" to, według mnie, jedna z jego najlepszych powieści. Jest tu ucieczka głównej bohaterki, Laury, z domu, z lęku przed macochą i aranżowanym małżeństwem. Pogoń, przebranie, sugerujące inną płeć (na tyle udane, że powoduje szereg nieporozumień), wreszcie kariera aktorska u samego Bogusławskiego. Nie może zabraknąć nieszczęśliwej, pełnej wyrzeczeń, a jednak wiernej miłości - która na końcu utworu (nieco sztampowo) triumfuje, ale kto nie lubi happy endu? Sam tytuł już od początku powieści myli i zwodzi (co niepodobne jest do Kraszewskiego), nie wiemy, do kogo się odnosi: do macochy, a może kogoś innego... Tego dowie się ten, kto przeczyta, może się zdziwi, jak ja... Przy tym treść utworu osadzona jest w czasach stanisławowskich, ich klimat jest tak dobrze oddany, że niemal widzimy księdza Bohomolca pochylonego nad scenariuszem sztuki, czy Bogusławskiego organizującego pierwszy teatr i przedstawienia dla króla na wyspie w Łazienkach. A zamykając oczy, wyobrażamy sobie spotkanie czwartkowe u króla, na którym kłócono się o obsadę pierwszej wystawianej sztuki (pamiętacie jakiej?). Chętnie wracam do tej powieści, a dziś pomyślałam, że się podzielę moją sympatią do niej. Dziękuję za możliwość pisania.

poniedziałek, 14 maja 2012

119. Zadora

"Zadora" Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tak się składa, że nie dość, że jest to utwór krótki, to jeszcze opublikowany w jednym tomie z niedawno przeze mnie opisywanym "Kawałem literata". Obie historie łączy wiele: akcja rozgrywa się w czasach stanisławowskich, a główni bohaterowie są absolwentami Akademii Bialskiej (szkoły, której absolwentem był także sam Kraszewski). Jacek Zadora jest jednak całkiem inną osobą niż Tomek Chełmowski (alias Dyzma). To chłopak skromny, pracowity, pisarz na dworze księżnej Elżbiety Sapieżyny. Nie jest jednak zasuszonym i zakurzonym potencjalnym nosicielem prątków Kocha, a chłopem na schwał, dlatego też przyciąga liczne damskie spojrzenia. Interesuje się nim panna Dorota - nie pierwszej już mlodości zaufana księżnej oraz Basia - młoda wojszczanka. Jacek, mimo, że wyraźnie ciągnie go do Basi, Broni się jednak przed jednoznacznymi deklaracjami. Unika także wyjazdów służbowych, awansów, rzucania się w oczy... Jaka jest jego tajemnica?
Otóż Jacek jest nosicielem wstydliwej choroby - ma mianowicie złą krew. Niczym biały Murzyn (czy też Afroamerykanin;) w Ameryce czasów segregacji rasowej może funkcjonować w "lepszej" warstwie społeczeństwa, jednak jest wciąż narażony na demaskację. wystarczy przecież, że komuś przyjdzie do głowy pogrzebać w archiwach... Kim w zasadzie jest Jacek? Czy kiedykolwiek uda mu się żyć, tak, jak chce i z kobietą, którą sam wybierze? Kolejna ciekawa historia potwierdzająca talent JIK-a do wymyślania fabuł.

niedziela, 13 maja 2012

118. Dzieje Polski. Tom XVIII - "Strzemieńczyk".

Choć niepamięci dawny czas skrywa pomroka
To na UJ-cie pamiętają ich do dziś:
Wojciech z Brudzewa i Grzegorz z Sanoka,
Choć prowincjusze - wielcy byli, wierzcie mi.


Kiedy Kazimierz Wielki w 1364 roku zakładał Akademię Krakowską chciał aby polska młodzież nie musiała już jeździć po naukę za granicę. Uczelnia co prawda podupadła wraz ze śmiercią fundatora ale kilka lat później została odnowiona dzięki funduszom ofiarowanym przez Jadwigę i Jagiełłę. Z całego kraju zaczęli przybywać do Krakowa chłopcy aby tu pobierać nauki. Ogromna ich część miała bardzo niewielkie, lub zgoła żadne, fundusze na utrzymanie się w mieście. Jednak tym się niespecjalnie przejmowano - żakom pomagali mieszczanie krakowscy i Żydzi, a i oni sami podejmowali się przeróżnych zajęć aby zarobić na kąt do spania i miskę strawy. Wśród tłumu głodnych wiedzy pojawił się pewnego dnia dwunastoletni chłopiec imieniem Grzegorz. Pochodził ze zubożałego rodu rycerskiego pieczętującego się herbem Strzemię. Urodził się  i dzieciństwo spędził w prowincjonalnym Sanoku. Młody Strzemieńczyk dosyć szybko zyskał sobie sławę światłego, zdolnego i pracowitego studenta, wielbiciela literatury, kaligrafa i śpiewaka. Tak oto rozpoczęła się kariera jednego z najwybitniejszych absolwentów Wszechnicy Jagiellońskiej - poety, profesora akademickiego, prekursora polskiego humanizmu a w przyszłości arcybiskupa lwowskiego Grzegorza z Sanoka.

Kolejna powieść z cyklu "Dzieje Polski" J.I. Kraszewskiego nosi tytuł "Strzemieńczyk" i jej głównym bohaterem jest właśnie Grzegorz z Sanoka herbu Strzemię. Pisarz skupił się na jego losach do 1444 roku, czyli do śmierci pod Warną króla Władysława. Książka w dużej mierze opiera sie na dziele innego polskiego humanisty, pochodzącego z Włoch Filipa Kallimacha - był on przez dosyć długi czas dworzaninem Grzegorza, już wtedy metropolity lwowskiego. Jednak tym co w książce jest najważniejsze są dzieje jednej z najbardziej tragicznych postaci w naszej historii - Władysława Jagiellończyka, któremu historia nadała przydomek Warneńczyka. Śledzimy losy królewicza od chwili śmierci jego wielkiego ojca, króla Władysława Jagiełły, obserwujemy starania jego matki królowej Sonki o koronę Polski a później o koronę Czech i Węgier. Starania w których ambitna matka nie przebiera w środkach, jest gotowa poświęcić szczęście własnego  dziecka tylko po to zyskać dla niego więcej władzy i zaszczytów. 

Kraszewski dokładnie odmalował walkę polityczną o zdobycie a następnie utrzymanie węgierskiej korony, układy, spiski, zdrady i podstępy jakie temu towarzyszyły i które doprowadziły do wojny z Turcją a w jej efekcie do śmierci 20-letniego władcy. Powieść jest niemal wierną rekonstrukcją tamtych zdarzeń a sam autor dosyć dokładnie trzymał się źródeł. 
Bo postarzenie Grzegorza z Sanoka o ok. 6 lat to całkiem niewinne przeinaczenie jest na tle tego co JIK potrafił z ojczystą historią wyprawiać.

piątek, 11 maja 2012

Rozwiązanie konkursu i dogrywka dla leniwych:)

Zacznę od odpowiedzi na pytanie konkursowe posiłkując się mailem od Krainy Czytania, zwłaszcza, że zawiera ciekawy szczegół:

10 lipca 1858 roku Kraszewski spotkał się we Włoszech z Papieżem Piusem IX. Była to publiczna audiencja, na której dostał naganę za wątpliwą moralność swoich dzieł. 

Kraina Czytania obiecała kiedyś napisać szerzej o tej reprymendzie na swoim blogu, a następnie także u nas:).

Prawidłowe odpowiedzi podały 4 osoby:
Kraina czytania (która zrezygnowała z nagrody ze względu na dobrze zaopatrzoną własną biblioteczkę).
Ewa K.
Elff
Kamila H.

Nagroda wędruje do Ewy K., a będą to wybrane przez nią książki:

"Dziecię starego miasta"
"Półdiablę weneckie"
"Barani kożuszek",

natomiast nagrodę pocieszenia otrzyma Elff. Książki tylko dwie, gdyż jej wybór pokrył się z wyborem Ewy, a będą to:

"Klasztor" i
"Złoty Jasieńko".

Bardzo dziękuję za udział i zaangażowanie, wysyłka nastąpi pewnie na początku przyszłego tygodnia, gdy będe miała obydwa adresy:).

A ponieważ zostało mi jeszcze 6 książek, proponuję dogrywkę, tym razem już bez żadnych pytań.
Do wyboru sa następujące książki:

1. Czarna Perełka
2. Lublana
3. Pałac i folwark
4. Resurrecturi
5. Serce i ręka
6. Wielki nieznajomy
Wybrać możecie 2, przy czym decyduje kolejność zgłoszeń. Zapraszam do końca tygodnia lub do momentu wyczerpania zapasów:).

Dogrywka zakończona.





 

wtorek, 8 maja 2012

117. Dzieje Polski. Tom XVII - "Matka królów"

Dzień urodzin Kraszewskiego zbliża się milowymi krokami a mnie pozostało jeszcze kilka książek do przeczytania  i zrecenzowania …

Kolejny tom „Dziejów Polski” nosi tytuł „Matka Królów”. Określenie to przyjęło się stosować do królowej Elżbiety Rakuszanki, żony Kazimierza Jagiellończyka, której czterech synów nosiło korony królewskie – trzej w Polsce, a czwarty zasiadał na tronie Czech i Węgier.  Kraszewski miał jednak na myśli inną naszą władczynię, a mianowicie królową Zofię Holszańską, czwartą żonę Władysława Jagiełły, popularnie zwaną Sonką.

Powieść rozpoczyna się w chwili kiedy umiera trzecia żona Jagiełły, nieakceptowana przez ogół szlachty Elżbieta Granowska. Król jest już posunięty w latach, ma córkę z drugiego małżeństwa, która ma ogromne szanse na polską koronę (jest bowiem w prostej linii prawnuczką Kazimierza Wielkiego), przestał mieć nadzieję na męskiego potomka, faktyczną władzę w Polsce sprawuje Rada Królewska na czele z biskupem krakowskim Zbigniewem Oleśnickim a rządy wielkoksiążęce na Litwie sprawuje stryjeczny brat Jagiełły Witold. I to właśnie on podsuwa staremu królowi pomysł ożenku oraz najwłaściwszą, jego zdaniem, kandydatkę – młodziutką Zofię, siostrzenicę jego zmarłej żony. Witold ma w tym swój cel, bowiem planuje za pośrednictwem krewnej wpływać na króla. Tymczasem, kiedy już udaje się doprowadzić do małżeństwa i koronacji Sonki okazuje się, że młoda królowa jest co prawda wdzięczna za tak ogromne wyniesienie, ale agentką swojego wuja być nie myśli. Rozjątrzony Witold planuje straszliwą zemstę, w której niebagatelną rolę odegrała powszechnie znana podejrzliwość i łatwowierność króla…
Cały czas miałam wrażenie, że Kraszewski pisał tę książkę w jakimś ogromnym pośpiechu, bo zdarzały się w poprzednich tomach błędy rzeczowe, ale tak jak w przypadku tej powieści to dawno JIK nie namotał. Przykład pierwszy z brzegu – Zbigniew z Brzezia był marszałkiem dworu, ale zmarł zanim Jagiełło ożenił się z Sonką. I faktycznie, gdzieś tam w tle występuje wdowa po nim. Jednak w chwili kiedy Witold oskarża królową o cudzołóstwo a Jagiełło wydaje rozkaz aby odstawiono ją do Wilna, Zbigniew cudownie zmartwychwstaje, udaje mu się przejednać pierwszy gniew króla i wynegocjować odesłanie królowej do Krakowa. A kiedy kilka miesięcy później odbywa się uroczyste złożenie zaręczenia za niewinność królowej żona Zbigniewa po dawnemu jest znów wdową… A to nie jedyny cudownie zmartwychwstały.

Jednak sprawiedliwie trzeba przyznać Kraszewskiemu, że po raz kolejny napisał powieść, którą czyta się z przyjemnością - wartka akcja, barwne postacie, wątki romansowe oraz walka o władzę powinny zaciekawić nawet takie osoby, którym z historią nie do końca jest po drodze.
Odnoszę tylko wrażenie, że Jagiełło nie należał do ulubionych władców Kraszewskiego - przedstawia go bowiem pisarz jako zdziecinniałego starca, bojącego się własnego cienia, krótkowzrocznego i łatwowiernego. Przy okazji przypomina mi się oglądany przed laty serial "Królewskie sny" dotyczący tego samego okresu w życiu Jagiełły. W postać króla wcielał się nieodżałowany Gustaw Holoubek - mam przed oczami jego kreację - Jagiełło jest starym człowiekiem, ale zachował godność, zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę jest tylko figurą w rękach Oleśnickiego i konkurującego z nim Witolda jednak mimo to wzbudza szacunek. Tymczasem Jagiełło u Kraszewskiego budzi jedynie litość.

Mam nadzieję, że pomimo wszystko Jagiełło w wersji Józefa Hena (na jego książce oparty był serial) ma więcej wspólnego z rzeczywistością niż ten, którego stworzył Kraszewski.

poniedziałek, 7 maja 2012

116. Dziennik Serafiny po raz czwarty

Dziennik Serafiny Kraszewskiego został przeczytany i zrecenzowany już przez trzy uczestniczki wyzwania. Trzy i to jakie uczestniczki; Lirael, Iza, Aga (książkowo). A ich recenzje tutaj Nie chcąc się powtarzać, gdyż odczucia mam zbliżone do odczuć szanownych poprzedniczek ograniczę się do bardzo króciutkiej refleksji na temat lektury. Serafina – panienka wychowywana na XIX-wiecznej pensji, bystra obserwatorka tego, co się wokół niej dzieje, postanawia rozpocząć prawdziwe życie. Ponieważ jest to panienka silnej osobowości, uparta i zdecydowana, osoba z tych, które wiedzą czego chcą, udaje jej się zamierzenia wcielić w czyn. Teraz pozostaje jedynie rozejrzeć się za odpowiednią partią i dobrze sprzedać na matrymonialnym rynku. Co do przyszłego kandydata Serafina ma niewielkie wymagania; wystarczy aby był bogaty, dystyngowany, ustosunkowany i uległy, bo Serafina dobrze wie, iż tylko odpowiedni status materialny i mąż, którym można pokierować są rękojmią szczęścia. Niestety kandydaci nie walą drzwiami i oknami, a kondycja finansowa będących w separacji rodziców dziewczyny nie pozwala jej zwlekać z wyborem. Pannie trafia się dwójka kandydatów co prawda majętnych i ustosunkowanych, ale nieco „wadliwych”. Jeden stary, drugi, co prawda młody, ale niezrównoważony psychicznie. Dla urozmaicenia i "utrudnienia" decyzji na scenie pojawia się także młodzieniec przystojny i dobrze urodzony, ale jako zubożały szlachcic nie może on stanowić odpowiedniej partii. Nie oznacza to jednak, iż nie mógłby on zostać „przyjacielem” dziewczyny. Serafina pod presją rodziców dokonuje wyboru i nawet nie jednego, gdyż życie brutalnie weryfikuje plany, a panna wpada we własne sidła. Można by rzec - przekombinowała. Jest to, jak napisała Iza, czytadło, ale czytadło wyższych lotów. Ciekawy portrecik młodej damy, która choć przedstawia nam się, jako osóbka ze wszech miar cyniczna to wzbudza raczej sympatię niż przyganę. W końcu okazuje się, iż jest ona jedynie ofiarą narzuconych jej wzorców postępowania i mimo silnego charakteru nie ma na tyle siły woli, aby przeciwstawić się presji rodziny i otoczenia. Zgadzam się też z dziewczynami, co do takich zalet powieści; jak lekkość przekazu, dowcip autora oraz piękny staropolski język. Polecam szczególnie, jako lekturę zapoznawczą z twórczością JIK-a. Moja ocena 4,5/6

środa, 2 maja 2012

Konkurs z Kraszewskim zainspirowany przez wujka Google

Wiosna w pełni, czas więc na wiosenne porządki. Przez ostatni rok skrzętnie gromadziłam zapasy książek JIK-a. Dziś przyszła pora, aby niektórymi z nich się podzielić. Do wyboru macie następujące pozycje:


1. Barani Kożuszek
2. Czarna Perełka
3. Dziecię Starego Miasta
4. Klasztor
5. Lublana
6. Pałac i folwark
7. Półdiablę weneckie
8. Resurrecturi
9. Serce i ręka
10. Wielki nieznajomy
11. Złoty Jasieńko

Pytanie konkursowe wymyślił użytkownik niezawodnego Google, a brzmi ono:

Z kim spotkał się Kraszewski 10 lipca 1858r?


Zasady konkursu:
1. Tych, którym uda się znaleźć odpowiedź na pytanie konkursowe bardzo proszę o przesłanie jej na projekt.kraszewski@gmail.com (wraz ze źródłem informacji).
Wygrywa osoba, która udzieli prawidłowej odpowiedzi, jeśli będzie ich więcej, szczęśliwca wylosuję. Uczestnicy tej części konkursu mogą wybrać 3 książki z powyższej listy i mają pierwszeństwo wyboru.
2. Ci, którzy mają daleko do Biblioteki Narodowej, bądź też nie marzy im się w tej chwili wizyta w jakiejś innej składnicy kurzu i roztoczy, mogą odpowiedź po prostu wymyślić i zamieścić w komentarzu:). Do tego proszę o wybór 3 książek z listy - czyli potencjalnej nagrody.


Na odpowiedzi czekam do 10/05. Bardzo proszę o przekazywanie informacji o konkursie dalej. Nie chodzi o względy egoistyczne: lajki, głaski i statystyki, ale może udało by się jeszcze kogoś zachęcić do udziału w projekcie, bądź przeczytania kolejnej książki?

Acha: książki pochodzą z lat 80-tych i początku 90-tych, stan co najmniej przyzwoity. Recenzje większości znajdziecie łatwo przeglądając etykiety (z prawej strony).
Nie są zrecenzowane jedynie książki nr 5 i 8.

Zapraszam:).

Źródło zdjęcia: absolwencinawalizkach.pl

wtorek, 1 maja 2012

115. Kawał literata


Szybki rzut oka na blogowe statystyki nie może kłamać: "Kawał literata" to moja siedemnasta książka JIK-a przeczytana w ramach wyzwania. Niestety przy takiej ilości czuję, że nie tylko przyjemność z lektury już nie taka, jak rok temu, ale i recenzje pewnie obniżają loty. Ile razy bowiem można np. zachwycać się warsztatem pisarza w obszarze stylizacji językowej (ach te makaronizmy w ośmiu językach!). W "Kawale.." znajdziemy nader współczesne wynalazki językowe. Czy "pewnissimo" nie jest przypadkiem z tej samej stajni co "luknąć"? Coraz mniej mam ochotę także kolejny raz powtarzać argumentów o celnej charakterystyce postaci, miłej czytelnikowi złośliwości w wyciąganiu ich wad i słabostek a także o umiejętnym budowaniu klimatu epoki.... Na "Kawał literata" trafiłam w zasadzie przypadkiem. Zachęcona opisami nutty - innej uczestniczki wyzwania, chciałam spróbować jak Kraszewski radzi sobie z literaturą faktu. Pobieżny rzut oka na pierwsze strony książki sugerował, że będzie ona zbiorem szkiców z dziejów Akademii Bialskiej (pierwszej ze szkół, do której uczęszczał pisarz). Tymczasem ta powieść obyczajowa z czasów stanisławowskich miała być chyba wariacją na temat losów polskiego Dyla Sowizdrzała. Ośmioletni Tomko Chełmowski, syn kalefaktora Akademii Bialskiej (woźnego, w którego zakres obowiązków wchodziła także egzekucja kar cielesnych na wychowankach szkoły) zostaje sierotą. Dyrekcja szkoły zamierza wysłać chłopca na wieś, aby tam rozwijał się w szlachetnej sztuce pasania gęsi, ostatecznie zwycięża jednak opcja zostawienia go w szkole jako paupra - ubogiego ucznia. Chłopiec wykorzystuje swoją szansę o tyle, że po ośmiu latach, jako ledwo piśmienny absolwent czwartej klasy rusza robić karierę w okolicznych dworach szlacheckich. Łączy przyjemne z pożytecznym uwodząc przy okazji szlacheckie córki przy pomocy swojego (wątpliwego) kunsztu poetyckiego, trudno się dziwić, ze z kolejnymi pracodawcami rozstaje się burzliwie. W końcu "spalony" na Podlasiu, rusza okazją do Warszawy. I nie będzie tam bynajmniej szlifować bruków. Bazując wyłącznie na swojej monstrualnej pewności siebie zahaczy nawet o królewski dwór. W zasadzie Tomko to nie żaden sowizdrzał, a prototyp Nikodema Dyzmy. Po raz kolejny potwierdza się teza, że JIK to ojciec polskiej powieści, nie przypuszczałam tylko, że jego wpływy sięgały aż tak daleko w przyszłość:). Na plus czasom stanisławowskim należy zapisać fakt, że nikt nie dopuścił Tomka do sfer gospodarczo - politycznych, pozostawiając mu buszowanie na niwie artystycznej (oraz oczywiście uwodzenie majętnych kobiet). Natomiast gdyby tak go przenieść w dzisiejsze czasy telewizyjnych show i marketingu politycznego - strach się bać:). Polecam tym, którzy mieliby ochotę poznać Kraszewskiego w wydaniu komediowym:). Źródło zdjęcia: allegro