To była szybka piłka: doskonała recenzja Lirael, a potem krótki spacer po bibliotece, gdzie odkryłam "Księżniczkę" na zupełnie niewłaściwej półce. Cóż było robić, zabrałam
niebożę do domu, gdzie niebacznie zaczęłam ją od razu czytać. Dobrze, że nie w
wannie, gdyż by mi woda wystygła. To chyba pierwszy (albo pierwszy od
czasów "Serafiny" i "Panicza") JIK, którego przeczytałam niemalże a
jednym posiedzeniem. Wciąga mocno i oferuje czytelnikowi całą gamę
emocji: uśmiechnąć się tu można nie raz, a pod koniec nawet może się
łza w oku zakręcić.Doskonale wyważone ingrediencje tej potrawy to: nieco
szemrana pensja dla panien i jej pracownicy, sierota niewiadomego
pochodzenia, która o dziwo nie jest wkurzającą niunią, jej dwaj
zalotnicy (jeden głupi jak but, drugi nie tak bardzo), kostyczny
adwokat - strażnik sekretu. W tle zaś majaczy wieża kościoła
Dominikanów na ulicy Freta w Warszawie.
"Zaklęta księżniczka" to oldskul z najgłębszych otchłani odlskulu, ale
warto skoczyć na główkę do tego przerębla. Czytelnik wypłynie zeń
odświeżony i gotowy na nowe wyzwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz