Wulkaniczny pył na cmentarzu pogrzebanych nadziei[1]
Powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego „Na cmentarzu - na wulkanie” miała dwie premiery. Po raz pierwszy ukazała się w 1864 roku. Książka przeszła bez echa. Rozżalony Kraszewski tłumaczył sobie, że to z powodu ówczesnych absorbujących, smutnych wydarzeń historycznych dzieło nie wywołało aplauzu czytelników, o czym możemy przeczytać w Słowie wstępnym. JIK postanowił je wydać ponownie, co stało się w roku 1871. Obawiam się, że tym razem również spotkał go gorzki zawód, jest to bowiem utwór rozpaczliwie słaby. Czuję się rozżalona, bo po włoskiej powieści współczesnej sporo sobie obiecywałam.
Na uwagę zasługuje odwaga autora w kwestii formy „Na cmentarzu - na wulkanie”. Zdecydował się na dość nowatorską, moim zdaniem z opłakanym efektem. Akcja ograniczona jest do minimum, dominują wywołujące ziewanie reminiscencje bohaterów plus mętne rozważania filozoficzne. Tym chyba ostatecznie Kraszewski przekreślił szanse tej książki na popularność. Przypuszczalnie rozsierdziła czytelników o bardziej konserwatywnych gustach.
Czego dotyczy ta awangardowo opowiedziana historia? Wszystko zaczyna się w Pizie. Grupa cudzoziemców ogląda cmentarz Campo Santo najpierw przy świetle pochodni, potem w blasku błyskawic, a następnie w poświacie księżyca. Niezwykłe wspólne doznania sprawiają, że między obcymi ludźmi z różnych krajów i środowisk nawiązuje się więź. Postanawiają podzielić się opowieściami o swoich dziejach bez ukrywania sekretów. Uczestnicy tej swoistej socjoterapii postanawiają spotkać się ponownie po pewnym czasie, tym razem by odbyć wspólną wyprawę na Wezuwiusza. Tam dochodzi do tragedii.
W grupie jest dwoje dwoje Polaków: hrabina Adela Żywska z domu księżniczka Męska i hrabia Zygmunt Żywski zwany pieszczotliwie Mumią, który wprawdzie od czasu do czasu uśmiecha się szatańsko i ma oczy z dziwnie prześladowczym wyrazem, które regularnie wpijają się w Adelę, ale mimo intensywnych zabiegów autora, jest równie nijaki jak pozostałe postacie.
Podstawowy problem, jaki miałam czytając tę książkę, to właśnie kompletny brak emocji poza irytacją na autora. Żadna postać nie wydała mi się pociągająca czy odpychająca. Mimo ekstremalnej scenerii (cmentarz, burza, wulkan) powieść była po prostu nudna. Zdecydowanie nie polecam spaghetti-JIK-a, nawet najbardziej zagorzałym wielbicielom jego twórczości.
Jeśli sądzicie, że rekompensatą za przetrawienie tego literackiego koszmarku będą malownicze obrazy Włoch, muszę rozwiać Wasze nadzieje. Wprawdzie Kraszewski pisał powieść przebywając w okolicach Genui, więc inspiracje znajdowały się na wyciągnięcie ręki, ale pod tym względem nas nie rozpieszcza. Jest tylko kilka opisów, zresztą niezbyt oryginalnych.
Książka tchnie nihilistycznym wręcz pesymizmem. Kraszewski dzieli się z nami bardzo ponurymi, egzystencjalistycznymi wręcz przemyśleniami o świecie i ludziach: „otworzyliśmy tyle tych ostryg, a wszystkie w środku były zgniłe i cuchnące...”[2]
Niestety, w wulkanicznym popiele nie znalazłam ani jednego diamentu. Serafino, wróć!
________________
[1] Za pomysł na tytuł notki oraz zdjęcie obwoluty bardzo dziękuję Zacofanemu w lekturze.
[2] Józef Ignacy Kraszewski, „Na cmentarzu – na wulkanie”, Wydawnictwo Literackie, 1970, s. 7.
Moja ocena: 2 /6
Józef Ignacy Kraszewski |
Lirael, nurtuje mnie brak na blogu metroseksualnego bohatera "Lalek", czyżbyś trzymała go na czarną godzinę?
OdpowiedzUsuńP.S. poprzedni komentarz skasowałam, bo jakoś brzmiał obcesowo:).
~ Iza
OdpowiedzUsuńBynajmniej komentarz nie był obcesowy. :)
Dokładnie tak, "Lalki" są trzymane na czarną godzinę, jak kiedyś nam się zdarzy recenzyjna posucha. :) Która na szczęście chyba nam nie grozi, biorąc pod uwagę kreatywność uczestników PK.
Ale piękny zestaw cyfr na liczniku: 7,777. :D
Zakładając, że to ja, czeka mnie w najbliższym czasie mnóstwo szczęścia. :)