wtorek, 26 lipca 2011

35. Półdiablę Weneckie. Powieść od Adriatyku


Półdiablę Weneckie. Powieść od Adriatyku.
J. I. Kraszewski
, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973.


Zdecydowanie bardziej podoba mi się Kraszewski w odsłonie obyczajowej niż historycznej. Stwierdziłam to po wycieczce nad Adriatyk, którą odbyłam za sprawą niewielkiej objętościowo ( co u Kraszewskiego nie często się zdarza) powieści. Skusił mnie „diabelski” tytuł i ochoczo zabrałam się za lekturę utworu datowanego Drezno 1865 r.


Przywitał mnie cytat z ludowej piosnki włoskiej, ale od czegóż słowniczek zamieszczony na końcu!
Miłość zaczyna się muzyką i śpiewem,
I później kończy się bólem i płaczem”
Oto więc motto zapowiada, że o nieszczęśliwym uczuciu będzie mowa, że w romansowe wkraczamy treści. Włoska sceneria wzbudza ciekawość, co też tam się wydarzy....
Oczywiście autor nie byłby sobą, gdyby nie sięgnął do przeszłości, gdzie według niego łatwiej było o oryginalność charakterów ludzkich i malowniczość wątków, bo „teraźniejszość staje ledwie za materiał do rachunku i na temat do karykatury”. Bardzo mi się spodobała refleksja:
Człowiek w gruncie jeden od początku świata, ale po wierzchu wygląda dziś jak migdał cukrem oblany, i trudno zgadnąć, czy słodki czy gorzki, świeży czy nadgniły, a nawet czy to migdał tam siedzi, czy kawałek suchej skorupki bez smaku.”
Można te słowa odnieść również do kondycji współczesnych ludzi, o których przecież już śpiewano, że „coraz więcej przebierańców, coraz trudniej o oryginał”. 

Wracając do powieści: mamy wzmiankę, iż z ziemi włoskiej do Polski przybyli niegdyś tamtejsi obywatele i szlachectwo polskie oraz indygenat otrzymali. Stąd właśnie wywodzi się ród Lippi de Buccellis, którego potomkiem jest Konrad, główny bohater. Jego dziad, Bernatem zwany, choć już z Polki urodzony i z Polką ożeniony, z lubością praktykował tradycję o weneckim rodowodzie, stroił się z włoska, jeździł pstrą karetą, a na wysepce urządził małą Wenecję, gdzie gondolami gości na biesiady woził. Miał wiele dziwactw, majątek znacznie uszczuplił, zadłużył, a dorobił się przezwiska „Półdiablę Weneckie”. To miano przechodziło potem z ojca na syna. Otrzymał je również Konrad, który po powrocie z konfederacji barskiej, miejsca w rodzinnym gnieździe zagrzać nie umiał i w apatię popadłszy, wyjazd do swojej „drugiej ojczyzny” sobie umyślił, a także dalej- do Ziemi Świętej, co mu na każdym kroku odradzano, bo niebezpieczeństw po drodze czyhało krocie. Martwił się poczciwy stary rządca Pukało, ale „półdiablę” się uparło. I jak rycerz giermka, a książę pazia, tak on swego węgrzynka na wyprawę zabrał. Ów węgrzynek, czyli na węgierską modłę ubrany sługa, był to prosty chłopak, Maciek, o dobrym sercu, ale szaławiła. No i napytał sobie biedy w tej Wenecji, chłopaczyna.... Konrad też wpadł w sidła, albowiem już na statku wpadła mu w oko córka kapitana, piękna młodziuchna Cazita. Szczegółów ich perypetii wyjawiać nie będę. Dość powiem, że na włoskiej ziemi „półdiabląt” nie brakowało, a zgodnie z przysłowiem, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Zabawnie było, ale i potem wcale niewesoło, gdy młodzi usychali z tęsknoty za swoją ojczyzną, Maciek cierpiał z miłości, a poczciwy kapitan Zeno zaginął na morzu. 
 
Romans podszyty patriotyzmem – tak bym określiła ten utwór. Patriotyzm nie jest nachalny, ale jednak widoczny i sentymentalny. O czymże dumać na weneckim bruku, kiedy „tęskno za naszymi bory i zapachem świeżej roli, podobnym do woni świeżo upieczonego chleba...”, a wspomnienie naszej ziemi łzę wyciska.... Tak jak Konrad tęsknił za szumem polskich lasów i pluskiem jeziora w rodzinnym Robninie, tak Cazita za głosem Adriatyku i uliczkami ojczystej Wenecji. Każde ciągnęło do swego. Jedno z nich przegrało tę „rozgrywkę”. Kto? Przeczytajcie.

Nie jest to może rewelacyjne dzieło, ale czyta się je przyjemnie i z zainteresowaniem ( i całkiem szybko, co tylko u mnie z przyczyn osobistych wolniejszym znacznie było). Wiele dobrego przydają tu kreacje postaci drugoplanowych, np. poczciwego rządcy, z racji ulubionego powiedzonka Dalifurem zwanego, prostej klucznicy Murzynowskiej, pracowitego polsko-włoskiego szewca Naniego czy chytrego na pieniądze oberżysty Zanaro, statecznej ciotki Anunziaty, porywczego Sabrone. No i nie można zapomnieć o węgrzynku Maćku, który przebijał wszystkich swoim chłopskim rozumem, gadulstwem i przyjacielskim przywiązaniem. Na ich tle Konrad i Cazita wypadają blado, ale bez nich nie byłoby przecież całej opowieści.

Zapraszam na last minute nad Adriatyk z tomikiem Kraszewskiego pod pachą.


4 komentarze:

  1. Piękna recenzja; mądra i doskonale oddająca klimat powieści.
    I odczucia co do treści i uroku dziełka mamy tożsame.
    Jeśli idzie o niezbyt życzliwe poglądy dotyczące kondycji współczesnych są one przynależne chyba każdej epoce i każdemu pokoleniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, Guciamal. Rzeczywiście, mamy podobne odczucia :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie last minute to ja rozumiem:). świetna recenzja:).

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja także z takiego last minute chętnie bym skorzystała

    OdpowiedzUsuń